Festiwal Rudolfa Firkušného to listopadowe święto pianistyki, które odbywa się od 2013 roku na cześć czeskiego pianisty i dyrektora festiwalu muzycznego Praska Wiosna. Firkušný uznawany jest za jednego z najważniejszych pianistów dwudziestego wieku, był też promotorem muzyki czeskiej i nauczycielem w słynnej, nowojorskiej Szkole Juilliarda.
Tegoroczną edycję zainaugurował koncert Jana Lisieckiego, kanadyjskiego pianisty polskiego pochodzenia, w tym roku obchodzącego trzydzieste urodziny i mającego na swoim koncie gwiazdorską karierę, w ramach której grywa – jak czytamy na stronach NIFC – ponad 100 koncertów rocznie.
Program, który Jan Lisiecki zaproponował na sobotni wieczór 8 listopada 2025, cechują dwie właściwości – po pierwsze, w całości złożony był z preludiów, po drugie – był ogromnie wyczerpujący fizycznie, nie tylko dla wykonawcy, ale i dla mnie z perspektywy słuchaczki.

Koncertowy pociąg ekspresowy
W programie koncertu w pierwszej części znalazły się dwa preludia Chopina, a także kompozycje Bacha, Rachmaninowa i Szymanowskiego oraz Messiaena i Góreckiego. Po przerwie Lisiecki zagrał cały cykl 24 preludiów Chopina, powtarzając tym samym wykonane wcześniej Preludium deszczowe.
Już na pierwszy rzut oka widać, że to program zbudowany tak, aby budzić respekt dla siły, którą trzeba włożyć w jego wykonanie, a także dla technicznych zdolności pianisty. Lisiecki technikę ma świetną, w czasie gry koncentruje się w całości na sobie, nie ma w nim chwili zawahania. Gra szybko, wręcz pędzi. Gra dynamicznie, czasami za bardzo – nie zostawiając miejsca na zniuansowanie, bardzo potrzebne choćby w BWV 846.
Słuchając pierwszej części koncertu, zdecydowanie zatrzymałam się przy Messiaenie, którego preludia – grane przez Lisieckiego po Szymanowskim, Rachmaninowie, Bachu i Chopinie – wyróżniały się, oferując inną rzeczywistość muzyczną, inną wrażliwość i dało się wyczuć w nich coś więcej, niż tylko chęć zaprezentowania swoich możliwości wykonawczych i opanowania techniki.
Messiaen zagrany był przez Lisieckiego z dużym poszanowaniem dla napięcia i mroku, który ma w sobie ta muzyka; gdyby tego szacunku zabrakło, podobnie jak w przypadku Bacha – łatwo byłoby zapomnieć o tym, czego naprawdę wysłuchaliśmy.
Jan Lisiecki gnał przez zaproponowany na ten wieczór program. Gnał w szaleńczym tempie, które nie pozwoliło w wielu przypadkach wydobyć z muzyki jej rzeczywistych walorów – za to pokazało, co potrafi wykonawca i dlaczego robi wielką karierę.

Bez zachwytu
Grany w drugiej części cykl 24 preludiów Chopina był dla mnie doświadczeniem bardzo dziwnym. Zakończony nie tak dawno Konkurs Chopinowski pokazał mi, jak różnie mogą brzmieć preludia grane w całości, jak bogaty może być to cykl, zarówno pod kątem dramaturgii, jak i kolorystyki.
U Lisieckiego zabrakło mi i dramaturgii, i koloru. Odniosłam wrażenie, że poza techniką i opanowaniem, które owszem – na poziomie mistrzowskim robią odpowiednie wrażenie – zabrakło treści, którą z preludiów można wydobyć. Zabrakło przekazu głębszego niż opowieść o sobie samym.
Jednocześnie, wiem, że wysłuchałam tego, co dziś jest pożądanym przez rynek muzyczny standardem, gwiazdorskim, sprzedającym wszystkie wejściówki i gwarantującym zachwyt pod każdą szerokością geograficzną – bo doskonałość podziwiamy wszyscy, niezależnie od tego, czy muzyki słuchamy w Czechach, w Polsce, czy w Stanach Zjednoczonych. Cenimy umiejętności techniczne. Cenimy trud ciężkiej pracy włożonej w to, aby je osiągnąć, wyszlifować, a następnie zaprezentować – w anturażu pewności siebie, skupienia i koncentracji na doskonale zaplanowanych, nawet jeśli imitujących spontaniczność rezultatach.
I może to właśnie jest mój problem z wielkimi gwiazdami, zarówno takimi jak Jan Lisiecki czy Jakub Józef Orliński, ale też np. L’Arpeggiata Christiny Pluhar w muzyce dawnej.
„Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?” – cytujac klasyka.
