Muzyka

John Eliot Gardiner w Pradze. Narodowo, ale bez patosu

To nie będzie typowa recenzja wydarzenia muzycznego, choć wysłuchany przeze mnie 3 lutego w Pradze koncert Czeskich Filharmoników, którymi kierował John Eliot Gardiner zasługuje na merytoryczne, dobre omówienie. Bez obaw – inni już takie napisali, na przykład tutaj.

Nie jestem krytyczką muzyczną, ale odbiorczynią, poszukiwaczką wrażeń, zmęczoną wieloma zjawiskami obecnymi we współczesnej kulturze muzycznej – i właśnie z tej perspektywy opowiem o jednym z najciekawszych dla mnie w ostatnim roku koncertów – spełniając życzenie czytelnika, który w mailu poprosił: „Gosia powiedz: Twoje ulubione pióro, atrament, najpiękniejszy koncert na jakim byłaś?”.

Mieszkam obecnie 160 km od Pragi. Bywam w niej często, dlatego odległość ta – nie tylko w swoim czysto fizycznym wymiarze – drastycznie się zmniejsza, z nadzieją, że wkrótce zniknie w ogóle, w wyniku kolejnej przeprowadzki.

To redukowanie dystansu do czeskiej stolicy ma liczne owoce, nie zawsze tylko słodkie. To przede wszystkim frustracja, kiedy się wraca i zderza z tym, co wita w Polsce tuż po przekroczeniu granicy – i nie chodzi tu wyłącznie o billboardozę na poboczach dróg i ogólny bałagan, którego można zacząć nie zauważać, gdy długo nie opuszcza się kraju.

Na koncert, czy do filharmonii?

Równie irytującą kwestią jest rytualizacja życia kulturalnego w Polsce, którego aktywności wciąż uważane są za właściwe jedynie wąskim kręgom elit.

Elity lubią czuć się elitarnie, a przekonanie to pielęgnowane jest przez liczne instytucje, od poziomu lokalnego po centralny, a raczej – jak to się dziś mówi – narodowy. Przeświadczenie o elitarności różnych dziedzin życia kulturalnego – a wśród nich koncertów muzyki klasycznej – umiejętnie podgrzewają polskie władze (nie tylko te obecne, ale i wszystkich poprzednich kadencji – bo opozycja lud versus elity, to po prostu żywa w społeczeństwie kalka, szeroko rozumiana i rozgrywana przez polityków wszystkich frakcji z wymiernym skutkiem).

Dla elit gra się muzykę podtrzymującą ich poczucie wyjątkowości – i właśnie taką funkcję pełnią w Polsce wciąż wyjścia na koncerty, gdzie w przerwach we foyer można podziwiać przeważnie nie tylko rewię mody, ale i różnych stadiów snobizmu. Do filharmonii chodzi się, aby przynależeć, aby zademonstrować. Niekoniecznie, aby posłuchać. Gdyby skupiać się na tym ostatnim aspekcie, to – na Boga – ile można tłuc Moniuszkę, Pendereckiego, Lutosławskiego i Chopina?

Więcej luzu

W Rudolfinum pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest zróżnicowanie publiczności – bo oto okazuje się, że na koncerty przychodzą nie tylko mityczne elity, ale także zwykli Czesi, ludzie, którzy mają abonament, kilka godzin wcześniej skończyli pracę i chcą – słuchając muzyki – po prostu dobrze spędzić czas.

Więcej luzu, uśmiech, brak spięcia, tego charakterystycznego dla polskiego życia koncertowego wodzenia wzrokiem po sobie nawzajem i taksowania cen noszonej biżuterii, ubrań i torebek – powiew świeżości w porównaniu z przesyconym naftaliną zapaszkiem po „naszej” stronie granicy.

Chlebiczki w przerwie, wino, swobodne spacerowanie z piętra na piętro i mała kawa – to wszystko cieszy i stać na to każdego, kto odwiedzi Rudolfinum, bo ceny w barze nie różnią się zbytnio od tych, które napotkamy w Pradze w przeciętnym przybytku, w którym na szybko chcemy zjeść małe, czeskie kanapki z obkładem. Co więcej – jedzenie nikogo tutaj nie razi, w końcu jest normalną czynnością.

Sam koncert również nie wydrenuje nikomu kieszeni – najtańsze bilety w przeliczeniu na polską walutę to ok. 40 zł. W Polsce jednak elitarna dziedzina, jaką jest muzyka klasyczna, aby odpowiadać elitom, musi mieć również elitarną cenę – i taką mają tej rangi koncerty, na które przy normalnych zarobkach i wynajmie mieszkania w Warszawie po prostu nie da się wejść.

Narodowo, ale bez patosu

Anglik dyrygujący Czechami grającymi czeskich kompozytorów – to aż prosi się, by krytycznie nastawionym do zagranicy lokalnym zwyczajem powiedzieć, że John Eliot Gardiner na pewno nie poczuje ducha czeskiej muzyki i nie wtopi się w jej ogromnie kulturotwórczy i narodowotwórczy charakter, który przecież w przypadku 5. Symfonii F-dur Antonína Dvořáka jest zasadniczym walorem.

Otóż nie. Gardiner wydobył z tej muzyki – narodowej, słowiańskiej, kipiącej czeskością, która jednak ani przez chwilę nie jest mdła, nie przejada się, nie męczy. Dvořáka w tym wydaniu łatwo się słucha, nawet, jeśli – jak ja – nie przepada się za formami muzycznymi na pełną orkiestrę i generalnie obecność tylu dźwięków na raz odbiera się jako męczące.

Fenomenem wieczoru stał się urodzony w 1991 roku Jan Mráček – młody skrzypek absolutnie zachwycający w Fantazji na skrzypce i orkiestrę Josefa Suka, grający w sposób tak niewymuszony i tak sprawny, że wzbudził tym powszechną radość u publiczności, jak i szczery zachwyt. Trudno było się nim zresztą nie zachwycić – jego gra w jednej chwili przenosi w inny świat, całkowicie fantastyczny, pełen emocji, a zarazem wdzięku.

Da się zatem zagrać po angielsku, ale o Czechach i dla Czechów – bez patosu, bez niepotrzebnych, sztucznie wzniecanych uniesień, bez wielkiej pompy, bez której w Polsce od wielu lat niemal żadne wydarzenie muzyczne nie może się obyć.

Tak, ten wieczór w Rudolfinum, to wielka opozycja wobec wszystkiego, czego uczą wizyty w licznych salach koncertowych w kraju. To normalność, którą pamięta się długo – obyczajowo, muzycznie, emocjonalnie – i właśnie dlatego tak bardzo chce się do niej wrócić, jak to najszybciej możliwe, kolejny raz redukując odległość dzielącą nie tylko dwa kraje, ale i dwa światy – a może i całe rzeczywistości.


2 thoughts on “John Eliot Gardiner w Pradze. Narodowo, ale bez patosu”

Comments are closed.