Okruchy Kultury

blog o podróżach, mądrych książkach, muzyce, filozofii i budowaniu mostów między starym a nowym światem

Port Dover. Znikające miasto

Na niewielkiej stacji kolejowej wysiadamy wcześnie rano, po kostkach ciągnie chłód. Rzuca się w oczy przejrzystość powietrza, o której można zapomnieć już po kilku tygodniach mieszkania w Londynie. Dover – spokojne, ciche, jeszcze śpi.

Trudno uwierzyć, że te kilka ulic przy których stoją niezbyt wysokie, niestarannie odremontowane kamienice, ta kamienista plaża z wiktoriańską promenadą o wyglądzie bezy z kremem, ten niewielki plac w samym centrum – to miasto o strategicznym niegdyś znaczeniu dla Anglii, to jeden z najważniejszych portów Europy.

Pierwsi osadnicy pojawili się tu już w epoce kamienia. Później, Rzymianie z istniejącego już wówczas portu uczynili ważną część swojej sieci komunikacyjnej. Ufortyfikowali go, otoczyli latarniami morskimi, a miasto połączyli drogą z innym ważnym wówczas ośrodkiem – Canterbury. Przez wieki Dover było istotnym punktem na mapie angielskiej obronności – w czasach wojen napoleońskich, ale i podczas ostatniej wojny światowej.

Dzisiaj Dover to przede wszystkim terminal promowy i Białe Klify, które całe stulecia były pierwszym i ostatnim widokiem dla podróżujących przez English Channel.

O poranku nie ma tu wiele więcej niż targ owocowy, który pachnie i cieszy wszystkim, o co tak trudno w Londynie, w którym przecież niczego nie brakuje; kupujemy więc miękki agrest, morele i czarne porzeczki. Z upodobaniem głaszczę palcami aksamitne, granatowe śliwki i czuję się, jakbym przyjechała tu tylko po te owoce. Zjadamy to wszystko siedząc na brzegu nadmorskiej ścieżki, na którą powoli z nieba zaczyna lać się żar.

Początek ścieżki na szczyt Białych Klifów prowadzi przez – z jednej strony – piękne, dopracowane w architektonicznych detalach wille wybudowane w ciągu XVIII i XIX wieku, znajdujące się wówczas nad samym morzem, z drugiej zaś – przez estakady kończące się w bramach terminalu promowego, gdzie tworzy się gigantyczny korek. Wczoraj w Monachium była strzelanina; ktokolwiek wjeżdża na terminal, jest więc dokładnie przeszukiwany. Nie ma wyjątków. Jedno na sto aut to dziś stanowczo za mało.

Ulegam przez chwilę niezwykłości kontrastu, jaki wytwarza ogromna wysokość, z której widać lazurowe morze, a na horyzoncie smugę szarości – brzeg Francji – oraz zgiełk portu, słyszalny jeszcze wiele setek metrów wyżej i dalej. Z dystansu ciężarówki i kontenery wtaczające się na obszar terminalu wyglądają jak dziecięce zabawki, a woda migocze odblaskiem coraz bardziej gorącego słońca. Wdrapujemy się na szczyt i w ich pięknej przyrodzie – roślinnej, bujnej, zielonej – znajduję ogromną stałość. Szczyty Klifów pocięte są ścieżkami, które przez setki lat tworzyły wspomnienia, miejsca spotkań i przeżycia wielu ludzi, często znajdujących tam miłość, natchnienie i sens. Myślę, że pięknie byłoby iść tędy w listopadzie i postanawiam wrócić. Jesienią świat jest bogatszy.

***

Kilka godzin później kiedy schodzimy, z morza unosi się opar przykrywający port i miasto. Powietrze gęstnieje, a w płucach czuć sól.

Centrum Dover okazuje się być sparaliżowane samochodami, które od siedmiu godzin tkwią w tym samym miejscu, czekając na odprawę. Rozpalony asfalt i ciepło wydzielane przez setki pracujących silników sprawiają, że przez chwilę czuję mdłości napływające na myśl o życiu w tym mieście; to przecież niemożliwe, by móc tak dawać radę na co dzień.

Ucieczką od zgiełku w Dover jest jednak tylko pustka. Jak się okazuje, terminal dający na co dzień pracę większości mieszkańców miasta, zabił w nim przestrzeń do życia. Dość zaskoczeni odkrywamy, że późnym popołudniem w sobotę nie ma w Dover ani jednego miejsca, w którym można by napić się kawy (poza KFC i kilkoma obskurnymi lokalami, z których słychać rosyjski i czuć zapach zleżałego piwa). W drodze na promenadę, niegdyś ozdobę miasta, które miało być angielskim Cannes, słyszę Romów wyzywających łamaną angielszczyzną mieszkańców miasta; you ugly English people, you bastards.

Dover głosowało za wyjściem z Unii Europejskiej. W oknach wielu domów powiewają białe flagi z czerwonym krzyżem, dziś często interpretowane jako „przejaw angielskiego nacjonalizmu”. Miasto, które ginie, pożerane sukcesywnie przez przybyszów i coraz bardziej wytarty szlak komunikacyjny z resztą świata. Miasto przybrzeżne, gdzie jak słyszę – tylko w ubiegłym tygodniu pojawiły się cztery łodzie wypełnione nielegalnymi imigrantami – próbuje się bronić resztkami sił przed zniknięciem, chyba nieuchronnym.

Żeby zrozumieć politykę, czasami trzeba wyjść z domu. To bardzo poszerza perspektywę.


Kategorie:


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *