Kiedy miałam dziewięć lub dziesięć lat, śniłam o Wyspie.
Widziałam ją, skrytą we mgle, wyniosłą swoim klifowym nabrzeżem. Widziałam ją, będąc we śnie na łodzi, na wzburzonym, sinym morzu.
Bałam się zapytać mamę, czy żeby dostać się na Wyspę, potrzeba wizy.
***
Rodząc się w Polsce jeszcze w latach ’80, rodzisz się jako wykluczony. Nie możesz tak po prostu pojechać wszędzie.
Do wielu krajów musisz zostać wpuszczony, muszą pozwolić ci wjechać. I będą pytali, po co przychodzisz.
***
Prawie siedemnaście lat od tamtej nocy, kiedy śniłam o Wyspie, wiem, że mogę wziąć dowód osobisty i pojechać na lotnisko.
I że pomyślnie zdam “test”, który kiedyś z kimś wymyśliliśmy – wychodząc z samolotu przywitają mnie nie łamanym polskim, ale międzynarodowym angielskim.
Naturalizuję się i jedyne, czym się różnimy – ja i Francuzi, Włosi czy Brytyjczycy – to wysiłek, z jakim zapewniam sobie równość w stosunku do nich; to fakt, że o nią zabiegam, mimo, że polska złotówka to tylko 1/4 lub 1/6 wartości euro czy funta.
Good morning, madame. Welcome. We were pleased to look after you on board.
Wychodząc z lotniska wtapiam się w tłum.
Dopóki nie muszę się przedstawić – nikt nie wie skąd i dlaczego.