AFFRAH
Chociaż w marcu skończy dwadzieścia dziewięć lat, wygląda na osiemnaście. Ciemne oczy zasłania długimi rzęsami, które nie potrzebują ani jednego pociągnięcia tuszem. Głowę owija kwiecistym, jasnym hidżabem, który odrobinę nie pasuje do brudu ponurej, imigranckiej dzielnicy Liverpoolu, którą przemierzamy razem tamtego popołudnia. Jest piękna i pachnie fiołkami.
“Napluł na mnie i krzyknął, że mam spieprzać do swojego zawszonego kraju, do Somalii, że jesteśmy parszywi i tylko zabieramy IM pracę” – opowiada mi o zdarzeniu, które spotkało ją ledwie kilka dni wcześniej w autobusie linii, którą obie często jeździmy. “Nie, to nie był jedyny raz. Moją mamę spotyka to samo w komunikacji publicznej lub na ulicy, choć jej angielski jest perfekcyjny, niczym nie różni się od miejscowych”.
Affrah w świetle prawa jest Brytyjką. Obywatelstwo uzyskała prawie pięć lat temu, ze swoimi rodzicami i mężem mieszkają w Liverpoolu od ponad dziesięciu lat. Marzy, żeby pod koniec roku rzucić ciężką, trudną pracę i otworzyć własny sklep z wieczorową odzieżą dla muzułmanek, podobny do tych, jakie widziała w Londynie. Pół-żartem mówię jej, że będę pewną klientką, bo bliskowschodnie dodatki niezmiennie od wielu lat mnie zachwycają. Jej pełne usta pociągnięte czerwoną pomadką odwzajemniają mój uśmiech i na chwilę obie zapominamy o tym, że już się zmierzcha, a wieczory w mieście bywają niebezpieczne, nie tylko dla muzułmanek.
LOIRE
“Jesteś pewna, że nie mówię dla ciebie zbyt szybko?” – pyta, szukając czegoś w zabałaganionym samochodzie – “co chwila ktoś mi mówi, że nie może zrozumieć”.
Loire przyjechała do Wielkiej Brytanii zaledwie półtora roku temu. Jest Irlandką, jedną z tych fascynujących osób bez wieku (choć pewnie blisko czterdziestki), o których nie potrafię powiedzieć nic ponadto, że przeszły w życiu przez piekło.
Kiedy siadamy zmęczone w towarzystwie Boba, byłego wykładowcy uniwersyteckiego, któremu udar i uszkodzenie mózgu odebrały mowę (zachowując jednak pełną sprawność intelektualną), z jej drobnych, zaciśniętych wcześniej w linijkę ust zaczyna wypływać potok słów. “Mieliśmy z mężem firmę, jeszcze dziesięć lat temu. Mieliśmy niszę. Koniunktura jednak szybko się skończyła, a my walcząc o przetrwanie za wszelką cenę, straciliśmy wszystko – samochód, dom, nadzieję. Przyjechaliśmy tu szukać pracy”. Jej oczy zwilżają się, nie pada jednak ani jedna łza. Znam to, tę grę – trzymać gardę, nie poddawać się emocjom. “Na każdym kroku dają mi do zrozumienia, że nie jestem Angielką. I nie wyobrażasz sobie, jak upokarzająca była rozprawa w sądzie, gdy ogłosiliśmy bankructwo…”
Bob kiwa głową, a jego oczy mówią więcej, niż wyraziłoby tysiąc słów. W milczeniu przynosi nam do obejrzenia swoje dossier, opowiadające o jego życiu “przed”. Rozkłada bezradnie ręce, jakby chciał powiedzieć “patrzcie, co mi zostało”.
FRANCIS
“Dziewczyno, znajdź mi porządną, białą koszulę. Muszę wyglądać dobrze, w końcu idę na pogrzeb” – mówi mi, wysyłając mnie do pokoju, który lata temu był sypialnią Francisa i jego żony. Został po niej jedynie cień – szafka przy łóżku i damskie ubrania w szafie, nietknięte od ponad dwudziestu lat. Kiedy zaglądam do szafy Francisa, widzę bogactwo tradycyjnych, afrykańskich strojów i przez chwilę chłonę wyobrażony zapach słońca, pustyni, żaru. Muskam spojrzeniem pasy z muszelek przyozdabiające płaszcz, ukradkiem głaszczę haftowane słonie na piersi lekkiej, bawełnianej tuniki. “Znalazłam!” – krzyczę do niego z góry. Koszula jest stara, czas swojej świetności ma już dawno za sobą.
“A teraz powiedz mi, skąd jesteś – mówisz zbyt poprawnym językiem, jak na tutejszą”. Francis uśmiecha się do mnie szelmowsko, a białka jego żywych oczu kontrastują z czarną jak afrykańska noc skórą. Kiedy opowiadam mu, kiwa głową i mówi, żebym nie dała się stereotypom. “Wiesz, Anglicy zawsze wymyślą coś, byśmy czuli, że kraje z których pochodzimy, są gorsze. Oni już tak mają. A teraz pomóż mi włożyć buty, dziewczyno. Podoba ci się skóra, mówisz? Wydałem na nie kiedyś fortunę. Sto funtów!” – i pociąga łyk straszliwie mocnej i słodkiej herbaty, którą wcześniej przygotowałam mu według ścisłych wytycznych.
Jego zimne mieszkanie obklejone jest rodzinnymi zdjęciami, przeważa twarz ojca-pastora, gdzieś majaczy obrazek ze świętym Janem Pawłem II. Uśmiecham się do papieża, którego widzę w tak nieoczekiwanym miejscu i podaję Francisowi jego ulubione perfumy; “To żeby przyciągnąć kobiety, wiesz” – puszcza do mnie figlarne oko, gdy mówię mu, że aby przyciągnąć kobiety, wystarczy jego intelekt i niesamowita historia.
“W Afryce wszystko jest inaczej, dziewczyno”.