Kiedy przynoszę Francisowi ostatni tego dnia kubek potwornie mocnej, miodowej herbaty, za oknami zapada już chłodna, wilgotna noc.
Przysiadam na krawędzi miękkiego, pluszowego fotela i słucham. Nie widzę go – ciemność zdążyła ukryć już skórę barwy gorzkiej czekolady, w pełznącym w górę pokoju mroku dostrzegam jedynie białka oczu i zęby, kiedy śmieje się smutny, wypełniony cynizmem.
“Siedzę w tym domu zamknięty już 48 lat. Miałem udar. Nie wiesz nawet, jak bardzo chciałbym móc założyć marynarkę, samodzielnie wsiąść do samochodu, pojechać prosto do domu, do Nigerii i tam umrzeć”.