– To miasto najlepiej oglądać jesienią. Popatrz: jest brązowo-złote. I ta czerwień starych cegieł – mówię i w miarę tego mówienia zdaję sobie sprawę, że chyba nie potrafię bardziej i lepiej opisać Cambridge. Właśnie tam zaczyna się dla mnie angielska jesień. Piękna, jeszcze ciepła od ostatnich promieni zniżającego się słońca, choć miejscami już pochmurna, wietrzna, niepokojąca deszczem.
Do Cambridge wracam niemal dokładnie po roku; znów w obowiązkach, tym razem jednak z radością, bo dzięki konferencji odbywającej się w murach Queens’ College (jednej z części legendarnego Uniwersytetu) mam szansę zajrzeć tam, gdzie wcześniej nie miałam okazji. Przeżywam to bardzo – bardziej chyba, niż treść prezentacji o uczących się algorytmach. Kto by pomyślał, że te stare, imponujące mury doczekają takich czasów, zagadnień i problemów?
***
Mogłabym tu zamieszkać. Z dala od londyńskiego zgiełku, tłoku, blichtru. W prostym, pobielonym domu, w którym będzie nie więcej niż dwa pokoje, maleńka kuchnia, łazienka. Mogłabym cieszyć się skromnością życia skupionego na intelekcie, bo Cambridge – miasto ściśle uniwersyteckie – właśnie takim życiem oddycha. Widać to na każdym kroku, również w rozwoju gospodarczym miasta; w krótkim czasie stało się domem dla nowych technologii, innowacji, o które trudno w warunkach bardziej „komercyjnych”. Czas płynie tu nieco inaczej. Delikatniej. I czuję, jak wpływa na jakość myślenia i moją zdolność cieszenia się prostymi rzeczami; kawą, zerwanym z drzewa jabłkiem, smakiem pełnej, mlecznej czekolady.
***
Miasto, które zawsze było moim skrytym marzeniem – doktorat, kultura i historia Uniwersytetu, który stworzył moje wyobrażenie o tym, czym powinna być nauka, akademia. Miasto, które mnie urzeka za każdym razem swoją subtelnością, delikatnością i spokojem.
Gdzieś przeczytałam ostatnio, że Bóg nie pozwala nam na marzenia, których nie da się zrealizować. A co, jeśli to prawda…?
Popatrzcie, jak piękne jest Cambridge w pierwszym tygodniu września.