Homo viator

Moja Warszawa

Pierwszego sierpnia wysiadam późnym wieczorem z pociągu, który sunie przez Polskę aż z Drezna. Warszawa wita mnie złotym światłem, smakiem różowego wina i uczuciem niepokoju, które tak mocno jest wyczuwalne w stolicy tylko tego dnia. Nie wiem jeszcze, czy się polubimy. Wiem, że muszę tu zostać przez chwilę. Bogatsza o wiele innych miast, wielu ludzi i inne kraje, muszę stworzyć tu sobie – choćby na moment – dom.

***

Świętokrzyska wieczorem pachnie kwiatami. Patrzę, jak zapada zmierzch i nie mogę przyzwyczaić się do tego miasta, które wygląda tak bardzo znajomo i jednocześnie tak bardzo inaczej, niż zapamiętałam je pięć lat temu.

Nie było mnie tu tak długo, a przecież tylko chwilę. Zmieniło się wszystko i nie zmieniło się nic. Warszawa to wciąż, jak powiedział ktoś kiedyś, „Mała Moskwa”. Miasto wschodnie i pełne kontrastów, gdzie codziennie spotyka się co najmniej kilka twarzy Polski, kraju przelewającego się przez Dworzec Centralny we wszystkich możliwych kierunkach. Miasto, w którym tęsknota za historią przeplata się z nienawiścią do wszystkiego, co przeszłe. W którym ogniskuje się pretensja do losu i uwielbienie dla życia. Dekadenckie, młode, choć jednocześnie przejrzałe i za wcześnie postarzałe to miasto – sztuczne, symulacyjne, nieoczywiste, migotliwe.

***

Znajduję w nim kawałki siebie, która pięć lat temu przemykała się ulicami Pragi Południe z aparatem w dłoni. Znajduję znajomą mi ruchliwość ludzką, przestrzeń arterii, które przecinają miasto na wskroś. Wracam się po własnych śladach, węszę i wciąż widzę oczami wyobraźni zlewające się w jeden świat napisy w jidysz, po rosyjsku i po polsku. Bo kiedyś Warszawa była tyglem, w którym współistniało w kłótliwej relacji z sobą wiele kultur, warstw i mikrokosmosów.

A przecież w tylu „swoich” miejscach jeszcze nie byłam. Muszę wrócić na plac Grzybowski, przejść się znów smutnym, szarym Muranowem.

A przecież tyle fragmentów Warszawy odkrywam na nowo. Czarują mnie Powązki, znajduję spokój w Łazienkach, uśmiecham się nieśmiało do sklepienia w kościele św. Jacka.

I tęsknię. Do wiatru hulającego w zakamarkach MDM-u, do wiedeńskiej cukierni na rogu Domu Bez Kantów, której dawno już nie ma, a w której trzeba było godzinę czekać na stolik i przepyszną herbatę z rumem.

I marzy mi się moja Warszawa, do której więcej mam niż kiedyś cierpliwości, do której udało mi się złapać dystans. 

Marzy mi się jakiś grudzień, wielkie płatki śniegu i powolny spacer w tej bieli, w tej ciszy, ze spojrzeniem na piękną bryłę Teatru Narodowego, dłońmi, które tak trudno ogrzać nawet w skórzanych rękawiczkach i za dużym, filcowym płaszczu, i z pamięcią o wszystkich miejscach, których miękkości i ciepła już nie da się poczuć – wyparły je inne, nowsze, bardziej modne, tymczasowe – jak reszta młodej, napływowej, chwilowej, choć pełnej marzeń o wielkości Warszawy.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *