„Strefa interesów” (The Zone of Interest) Jonathana Glazera to naprawdę dobrze zrobiony, ambitny artystycznie, ale poza tym całkowicie banalny film. Być może jednak właśnie dlatego wszyscy tak bardzo go chwalą.
„Strefa interesów” to film, któremu pod względem artystycznym niczego nie brakuje. Jest bardzo dobrze zrobiony, dopracowany w drobnych szczegółach. Włożono w niego ogrom środków i pracy, szczególnie, gdy mowa o realizacji dźwięku, który – jak wskazuje się w licznych recenzjach – jest tu jednym z najważniejszych środków wyrazu.
Jeśli interesuje Was, jak wyglądała praca nad tym filmem pod kątem technicznym – sięgnijcie do recenzji pana Tomasza Raczka na jego kanale na platformie YouTube – opowiada o tym szczegółowo i zajmująco. Wpierw jednak tłumaczy odbiorcom swoich treści, kim był Rudolf Höss i czym był nazistowski obóz zagłady w Auschwitz, a także jak wyglądała praca wykonywana na zewnątrz przez jego więźniów.
Czy to naprawdę potrzebne? Skoro Raczek to robi – być może tak, być może nie jest to wiedza powszechna. Z tego samego założenia wyszli twórcy „Strefy interesów”.
Emocje
Na gorąco, po obejrzeniu „Strefy interesów”, napisałam na Instagramie, iż film ten – przedstawiany szeroko jako „wstrząsający”, „szokujący”, albo co najmniej „mocny”, nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Nie wywołał we mnie emocji. Nie zostawił mnie z niczym, nad czym chciałabym się głębiej zastanowić. Dlaczego?
Czytałam pamiętniki Rudolfa Hössa i dzienniki Josepha Goebbelsa. Czytałam wszystkie opowiadania Tadeusza Borowskiego. Wreszcie – czytałam „Anus Mundi” Wiesława Kielara, który przeżył ten straszny obóz, jak i dużo innej literatury obozowej związanej z Auschwitz i Birkenau.
Mając wiedzę o tym, co działo się za murem willi Hössa, wiedząc, kim Höss był – ze „Strefy interesów” nie dowiaduję się niczego nowego. Film chce mnie bowiem zszokować tym, że komendant obozu i jego żona mieszkali tuż obok, za murem i mieli normalne życie. Nie wiem, jakie inne mieli mieć będąc tymi, którymi byli – a to wiemy o nich dobrze. Wiemy też, że nie oni jedyni uczestniczyli w realizacji Zagłady. Nie oni jedyni na tym zarabiali, budowali swoją pozycję i wpływy.
Środki wyrazu
Choć, jak już napisałam wyżej – „Strefie…” trzeba oddać, że jest filmem zrealizowanym w sposób ambitny, a także ma wysoką wartość artystyczną, to jednak jest to obraz banalny.
Środki wyrazu użyte w filmie oceniam jako trywialne.
To muzyka współczesna, która w oczywisty sposób ma wywoływać żywe emocje. To dźwięki, które mają szokować w zestawieniu z niejednokrotnie sielankowym obrazem. Wreszcie – sceny ukierunkowane na wywołanie skrajnych emocji – jak ta, w której synowie komendanta bawią się złotymi zębami osób, które zabito w Auschwitz, lub moment, gdy Hedwig przymierza futro zrabowane jednej z kobiet przewiezionych do obozu w Birkenau.
W sytuacji, gdy „Strefę…” ogląda widz, który wie, czym był obóz i czytał literaturę, o której wspomniałam wyżej – film staje się banalny.
Może jednak być szokujący, jeśli ogląda go osoba, która całą swoją wiedzę o Zagładzie czerpała do tej pory z powieści takich, jak „Tatuażysta z Auschwitz” lub inne tytuły prezentujące poziom brukowej popkultury wykorzystującej motywy Holokaustu do tego, aby nabudowywać narracje bądź to epatujące okrucieństwem, bądź wręcz pornograficznym erotyzmem, rozmywające w fantazjach na temat Zagłady (sic!) rzeczywiste znaczenie i ciężar wszystkiego, co miało miejsce w najsłynniejszym z hitlerowskich obozów, którym był Auschwitz.
Może być szokujący, jeśli styka się z nim widz, do tej pory uważający za zabawne wyzwania na TikToku, w których trzeba ubrać się w pasiak i udawać Żyda wiezionego w transporcie do Oświęcimia.
Wreszcie, może być szokujący, jeśli odbiorca „Strefy…” urodził się pod inną szerokością geograficzną, nie w Polsce, nie w Europie Wschodniej, która naznaczona jest ciężarem Zagłady. W Stanach Zjednoczonych Zagłada niejednokrotnie jest kwestionowana – a wiedza o niej ma zupełnie inny status, niż w naszym regionie.
O czym jest ten film?
O biznesie i ambicji.
Rudolf Höss jest biznesmenem, który próbuje lawirować pomiędzy piętrzącymi się politycznymi przeciwnościami, budując sprawnie swoją karierę. Ryzyko niepowodzenia to utrata całego dostatku, który udało mu się zdobyć wraz ze stanowiskiem komendanta obozu w Auschwitz. Mówi o tym scena, w której kłóci się ze swoją żoną, wściekłą ze względu na możliwą perspektywę utraty wygodnej codzienności w willi dotykającej do muru obozu.
Höss zmaga się z odpowiedzialnością, której jest coraz więcej – i nie mówimy tu bynajmniej o odpowiedzialności moralnej.
Kiedy wymiotuje w końcowej scenie filmu, nie ma wyrzutów sumienia. Po prostu odreagowuje stres. Ochronił – kolejny raz – swoją (i swojej rodziny) strefę interesów.
Jestem głęboko w temacie, też przeczytałam i obejrzałam wszystko, co się da. I dla mnie ten film idealnie oddaje banalność zła. Tylko tyle i aż tyle.
Bardzo trafny komentarz!