Przypadkiem może być to, że trafiłam do kościoła św. Józefa Oblubieńca w wałbrzyskim Sobięcinie. To dzielnica, która ma dużo do powiedzenia – i kiedy zaczyna mówić, to rzadko które słowa są cenzuralne. Opowieść o dobrze ukrytym, szachulcowym kościele jednak może zachwycić i jest mało znana.
Sobięcin był kiedyś oddzielną miejscowością. Kiedy w drugiej połowie XIX w. Zaczęła do niego napływać ludność z głębi Niemiec, Czech i Śląska, okazało się, że są to głównie katolicy – i to dla nich zbudowano wpierw kaplicę św. Barbary i sierociniec. Budowa kościoła rusza w 1908 r., a ukończona zostaje już dwa lata później w 1910 r. Wszystko przez wybór technologii – św. Józef to kościół szachulcowy, z tzw. muru pruskiego (tak budowano kościoły pokoju – w Świdnicy, Jaworze i nieistniejący już, w Głogowie).
Szachulcowa konstrukcja nie tylko może być szybko ukończona i jest tania – jest także odporna na szkody górnicze, przez które spękało pół Wałbrzycha. Kościół św. Józefa niejako „pracuje” razem z wałbrzyską ziemią – co widać, gdy zejdzie się do parteru i przyjrzy nierównościom na jego posadzce.
Kiedy przekraczamy bramę prowadzącą na teren przykościelny, na spotkanie wychodzi nam ksiądz. Wyraźnie skończył już pracę i idzie do domu, ale nasza obecność zatrzymuje go. Wpuszcza nas do wnętrza i opowiada, jak stał się proboszczem tej dziwnej parafii, jak nie chciał tu być, ale jednak tyle jest do zrobienia – a on chce zrobić i się nie podda. To Tadeusz Wróbel – z wyglądu, obycia i sposobu nawiązywania kontaktu z ludźmi, raczej żelazny pastor z misją niż stereotypowy ksiądz katolicki.
Opowiada, jak zaczął dźwigać kościół z ruiny, w której pozostawiły go lata PRL, pociągając wspaniałe polichromie i wszystko dookoła olejną farbą. Mówi, jak trudno było wygonić wilgoć ze ścian, jak w nocy przyjechali górnicy ratować świątynię przed zniszczeniem, gdy poszły jedne z ważniejszych konstrukcyjnie belek dębowych. Pokazuje – patrzcie, tu u nas dla każdego według jego potrzeb, bo choć patronuje nam święty Józef, to jest i św. Barbara w kaplicy górniczej pełnej pamiątek po słynnych kopalniach, jest też Matka Boża z Fatimy, jest i kącik ojca Pio. Obraz – ckliwy, w typowej stylistyce początku XX wieku – przedstawiający św. Józefa – ostał się „po Niemcach”.
Słuchamy, jak trzy pokolenia mieszkańców Sobięcina nie wiedziały, że woda na podłodze kościoła to kamień w rurach, który powodował nieustanne wybijanie płynu do wnętrza świątyni. Oglądamy wraz z księdzem tylną część budynku, która szczęśliwie już poddana jest czyszczeniu i renowacji.
Wiele jeszcze do zrobienia, a dotacje na ratowanie zabytków omijają sobięcińską parafię. Trzeba ratować się samemu. Ksiądz Wróbel żegna nas, idąc do domu, a my długo nie możemy się nadziwić – bo komuś coś jeszcze się chce. Wbrew warunkom, wbrew sobie – i może tym mocniej.
1 thought on “Na przekór zapaści. Ukryty skarb Sobięcina”