Narodowy populizm to ideologia, która w ostatnich latach szturmem zdobywa popularność nie tylko w młodych demokracjach takich jak Polska czy inne kraje Europy Wschodniej, ale również w krajach o bogatej i długiej tradycji parlamentaryzmu, takich jak Wielka Brytania. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że komentatorzy w mediach głównego nurtu załamują ręce po wyborach, które w Polsce dwukrotnie wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a w USA przed czterema laty republikański prezydent Donald Trump. Jak to możliwe? – pytają i zaraz z pomocą przychodzi poręczny zestaw tez o białych, rasistowskich, niewykształconych mężczyznach, którzy sfrustrowani i gniewni, nie rozumieją zmian zachodzących w świecie i głosują tak, a nie inaczej. Odpór tej tezie stawia książka „Narodowy populizm: zamach na liberalną demokrację” Rogera Eatwella i Matthew Goodwina, którą wydał Imprint Post Factum Wydawnictwa Sonia Draga.
Przedstawienie Wam tej książki nie będzie łatwe, bo dosłownie na kilka dni przed tym, kiedy zaczęłam pisać ten tekst w radiu Tok FM usłyszałam audycję, w której autorom zarzucano, iż po prostu boją się nazywać narodowych populistów faszystami (jak trzeba), a cała książka wobec takiego stanu rzeczy jest właściwie o niczym.
„Faszyzm” to duże słowo i zawsze zachęcam do ostrożności w jego używaniu, zwłaszcza tych, którzy nie znają jego definicji. Narodowy populizm faszyzmem nie jest – piszą autorzy pracy, choć bardzo często na jego peryferiach faszyści mogą poszukiwać schronienia i istotnie to czynią. Jednak, jak zauważają Eatwell i Goodwin, „w popularnych debatach termin faszysta stracił na znaczeniu i obecnie jest tylko nieco mocniejszym wyzwiskiem”. Narodowi populiści są chętnie ustawiani w jednym szeregu z faszystami ze względu na duże poparcie dla idei nacjonalistycznych. Tymczasem, jak starają się wykazać w książce autorzy, utożsamienie populistów z faszystami, nazistami, a także zwolennikami jeszcze innych ekstremalnych ideologii, to prosta droga, którą publicystyczny komentariat wraz z partiami niegdysiejszego głównego nurtu obrał najwyraźniej w jednym celu – aby umocnić zwycięstwo narodowego populizmu.
Populistom odmawia się dziś prawa głosu. Z reguły wyborców partii narodowo-populistycznych klasyfikuje się jako podatnych na demagogię, skłonnych do wiary w teorie spiskowe, niewykształconych i nieobytych z postępowym światem ludzi. Sam populizm traktuje się jako niepoważny, idiotyczny, prostacki, w dodatku – wynikający z ostatnich zdarzeń, takich jak kryzys finansowy roku 2008, czy też nagły napływ migrantów z krajów afrykańskich do bram Europy. Jak wskazują Eatwell i Goodwin, przyczyny populizmu są dużo głębsze i sięgają swoimi korzeniami do lat 70-tych ubiegłego stulecia (warto tu prześledzić losy polityczne ojca francuskiej populistki Marine Le Pen, Jeana-Marie Le Pena, czy też populistów amerykańskich, którzy na rynku idei byli obecni właściwie od początku XX wieku).
Cztery filary populistycznego buntu
Demokracja liberalna zdążyła na dobre zadomowić się w naszym myśleniu o polityce – świadectwem tego może być m.in. książka Francisa Fukuyamy „Koniec historii”, z którą fundamentalnie się nie zgadzam. Tezą Fukuyamy jest w niej twierdzenie, jakobyśmy doszli do końca drogi rozwoju politycznego – jego szczytem jest właśnie liberalna demokracja, która może jedynie upowszechniać się w świecie i zataczać coraz szersze kręgi wraz z propagacją charakterystycznych dla niej wartości.
Przez lata jednak demokracja liberalna stała się elitarystyczna, a całe grupy obywateli poczuły, że ich głos i położenie życiowe w gruncie rzeczy dla politycznego establishmentu zupełnie się nie liczą. „Liberalna demokracja zawsze starała się minimalizować uczestnictwo mas” – piszą autorzy. Zaowocowało to nieufnością wobec polityków, którzy zaczęli być postrzegani jako odrealnieni, oderwani od problemów „zwykłych ludzi”. Ci ostatni z kolei czuli się coraz bardziej wykluczeni – i mimo podjęcia bardzo wielu kroków na rzecz większej inkluzywności (starania na rzecz włączenia do polityki kobiet i innych grup historycznie marginalizowanych), poczucie bycia pozbawionym głosu zdominowało myślenie o polityce bardzo wielu kręgów.
Destrukcja to kolejny filar buntu społecznego, który doprowadził zdaniem autorów do wzrostu poparcia dla populistów. Destrukcja, która dotyczy przede wszystkim historycznej tożsamości grupy definiowanej jako naród oraz charakterystycznego dla niej stylu życia. Napiszę rzecz dziś niepopularną, choć dla mnie oczywistą – wartości narodowe, pojęcie narodu, kultury narodowej, to kwestia bardzo istotna dla ludzi, którzy opierają na niej budowę swojej wspólnoty. Ludzie mają prawo cenić te wartości i dewaluowanie ich w związku z tym nie powinno mieć miejsca. Inną kwestią jest to, jak naród i przynależność narodową definiujemy – możemy to robić inkluzywnie i ekskluzywnie i ten temat również w „Narodowym populizmie…” jest poruszany.
Gwałtowne przemiany hiperetniczne, masowe ruchy migracyjne to coś, co w wielu grupach społecznych budzi lęk. Wielu wyborców nie przekonały twierdzenia dominujących partii politycznych głównego nurtu (ujmijmy to umownie: chadeckich i socjaldemokratycznych), że wystarczy sprawnie działająca gospodarka i wystarczająca liczba miejsc pracy oraz opieka ze strony państwa, by imigranci zintegrowali się z państwem przyjmującym. Obawy o wpływ migracji na kraj to kwestia, którą pomijały kolejne rządy. Zajęli się nią dopiero narodowi populiści – z sukcesem, co jak przypominają badacze, pokazuje zarówno prezydentura Donalda Trumpa, jak i referendum o opuszczeniu Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię z 2016 roku. Warto również spojrzeć na nasze rodzime poletko, gdzie tematykę tę sprawnie zagospodarowało Prawo i Sprawiedliwość, które, w przeciwieństwie do Platformy Obywatelskiej i Lewicy, nie bagatelizowało obaw związanych z przemianami hiperetnicznymi i nie traktowało wyrażających te obawy wyborców per noga, oskarżając ich o rasizm, klasizm i brak tolerancji oraz uprzywilejowanie (!!!!).
Nierówności społeczne, których istnienie słusznie podkreślają nurty nowej lewicy i socjaldemokracji, to podłoże dla rosnącego poczucia deprywacji wielu grup wyborców, którzy nie wierzą już, iż czeka ich lepsza przyszłość. „Obecnie całe miliony wyborców uważają, że w przeszłości było lepiej niż dzisiaj i że dzień dzisiejszy, choć ponury, i tak jest lepszy od tego, co nas czeka w przyszłości” – twierdzą autorzy. Nie chodzi tu bynajmniej o osoby bezrobotne, utrzymujące się z zasiłków, niewykształcone. Jak słusznie zauważają, gdyby tak było, to w istocie niezwykle łatwo możnaby poradzić sobie z narodowym populizmem, tworząc miejsca pracy i poszerzając dostępność usług edukacyjnych finansowanych przez podatnika, umiejętnie kierując je do właściwych odbiorców.
Ludzi, którzy czują, iż obecny stan rzeczy jest dla nich krzywdzący, a deprywacja to fakt, jest bardzo wielu. To m.in. brytyjska klasa pracująca, która uważa, że słabo wykształceni imigranci z Polski, Rumunii i innych krajów zabierają im miejsca pracy i doprowadzają do rozkładu lokalnych społeczności. To Francuzi, którzy z niepokojem obserwują degradację przedmieści Paryża i innych miast, na których powstają całe imigranckie osiedla ze znacznie rosnącymi statystykami przestępczości.
Poczucie osłabienia więzi między wyborcami a tradycyjnymi partiami głównego nurtu to ostatni, czwarty filar, który pozwolił populistom wejść na drogę do zwycięstwa. Eatwell i Goodwin wykazują, że w ostatnich dziesięciu latach identyfikacja obywateli z dominującymi na scenie politycznej poszczególnych krajów ugrupowaniami drastycznie zmalała. Odrealnieni politycy, skupieni wyłącznie na zapewnieniu sobie i swoim kręgom biznesowo-towarzyskim należytych korzyści ze sprawowania władzy, stracili kontakt ze swoimi wyborcami. Ci zaś, w wyniku powstałej w ten sposób frustracji, zaczęli przelewać swoje poparcie na nowych aktorów politycznego teatru, destabilizując tym samym od dawna ustalony porządek (najczęściej duopol).
Narodowy populizm – przewrotne spełnienie marzeń
Świetnie napisana, dobrze zbudowana zarówno dla osób obeznanych z politologią i filozofią polityki, jak i dla tych, którzy po prostu chcą przeczytać coś w temacie, książka Eatwella i Goodwina niejednokrotnie przywołała mi na twarz uśmiech, bo podczas lektury uświadamiałam sobie nieustannie dwie rzeczy. Po pierwsze – jak krótką perspektywę przybierają medialni analitycy zjawisk politycznych i dlatego właśnie jak wiele ich analiz to chybione strzały. Po drugie zaś – że narodowy populizm to – przynajmniej na polskim gruncie – spełnienie marzeń każdej opozycji, która do chwili dojścia do władzy jest w stanie obiecać wszystko i absolutnie każdemu. Obecna kadencja pokazuje, że populizm nie kończy się wcale z kampanią wyborczą – ma się doskonale w Sejmie, zasiadając w wielu ławach po obu stronach sali plenarnej.
Populizm narodowy może mieć odcień konserwatywny, oczywiście – autorzy zwracają jednak w swojej pracy uwagę, że istnieje również populizm lewicowy, koncentrujący się wokół innych aspektów i zagadnień, niż jego prawicowa odmiana. Ręka w rękę, obie te ideologie, oba te ruchy, będą rządzić polityką kolejnych lat. Będą walczyć ze sobą i zawierać nieoczywiste sojusze, przyprawiając o ból głowy centrystyczny, mainstreamowy komentariat, który ma wciąż nadzieję, że „za chwilę wszystko wróci do normy”.
Nie wróci. Ciekawe czasy – przebojowe, niepewne, pełne niepokoju – dopiero się zaczynają.
Dziękuję Post Factum i Wydawnictwu Sonia Draga za egzemplarz recenzenzki.