Homo viator

Liverpool. Gasnąca świetność Anglii

Kiedy trzy dwa miesiące temu wyjeżdżałam z Norfolk, miałam wrażenie, że sama podróż na północ Anglii to doświadczenie nie tyle oczyszczające, co nowy początek życia. Drugi, świeży start. I czas na uporanie się z tym piekłem, które zdarzyło się tam.

Wciąż nie wiem, jak opowiedzieć Wam o przymusowej pracy, przemocy psychicznej i o złu, jakiego doświadczyłam od ludzi, od których wynajmowałam wcześniej mieszkanie. Tak po prostu. Z przyczyn, których wciąż nie rozumiem. Może kiedyś przyjdzie na to czas. Może uporam się z tym bagażem, może nabiorę słów, które pozwolą to wszystko opisać. Półtora miesiąca milczenia nie pomogło.

***

Liverpool stał się miejski dopiero sto kilkadziesiąt lat temu. Dziś to przede wszystkim zrujnowane, wiktoriańskie budynki, o których ludzie zapomnieli – straszą więc zgliszczami, bądź służą za darmowe słupy ogłoszeniowe informujące o kolejnych imprezach w słynnym Cream Club. Kilka nowoczesnych centrów handlowych zapełnia przestrzeń ścisłego centrum miasta. Głównymi ulicami przebiegają grupy młodzieży, skuszone historią, która oplata dziś Liverpool – miasto muzyki, miasto Lennona. Nowoczesny ośrodek uniwersytecki. Puby, rzeka. Można się wyszaleć.

Czym definiuje się ta nowoczesność, zastanawiam się, kiedy widzę bezkształtne, szklano-plastikowe bryły mieszkań studenckich wciśniętych w dziury po historycznych kamienicach. Liverpool daje do myślenia, jako miasto wyrosłe w całości na klasie robotniczej, które nie zdołało wytworzyć w sobie nic unikalnego. Miasto, które nie jest angielskie – kłębi się tu dziś cały świat, z dominantą krajów azjatyckich. Ich żywa tożsamość kulturowa rzuca się w oczy na każdym kroku; zachwyca, gdy spod zgrzebnego, szarego płaszcza ukazuje się fragment złoconego sari, fascynuje zapachami jedzenia, aromatycznych herbat i kaw.
Na skraju Newsham Park gdzie zamieszkałam, od wielu lat swój dom ma mniejszość irlandzka, która znalazła w Liverpoolu schronienie w niespokojnych czasach. Zadziwia mnie, gdy przypadkowo napotkana osoba opowiada mi, że wciąż irlandzkie pochodzenie, rude, długie włosy i zielone oczy dla wielu są tu powodem do wstydu.

W końcu – jak to możliwe, by powodem do wstydu było cośkolwiek innego, niż brak potencjału konsumpcyjnego? Przecież to właśnie konsumpcja jest dziś tym, co najbardziej łączy Brytyjczyków. Trzy batoniki w cenie dwóch. Elektronika i odzież na wyciągnięcie ręki. Dobra, które z dostępności utraciły swoją wartość. A w zamian – społeczeństwo, które nie jest już zdolne do wykonania jakiejkolwiek pracy czy trudu.

Arystokratyczna, dumna ze swego dziedzictwa Anglia zanika, choć broni się jeszcze; zwłaszcza na wsi, gdzie finansowo narzucane ograniczenia w dostępie do ziemi, gdzie ciągłość rodów i tradycji wygrywa z szalejącym konsumpcjonizmem.
Czasu nie zostało jednak wiele i wiem, że przyjechałam tu w ostatnim momencie. Ja, dziwny człowiek, któremu jedna para butów wystarcza na kilka lat, będę oglądać upadek tego kraju, który niegdyś władał niemal całym światem – a dziś nie ma siły ruszyć się sprzed telewizora.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *