Na granicy pomiędzy Wielką Brytanią i Francją stoi w tej chwili ponad 10 tysięcy samochodów, w tym – ciężarówki obłożone ładunkiem. Eurotunel, długi na ponad 50 kilometrów, to jedyna alternatywa dla przepraw promowych. Mówi się, że straty spowodowane krytyczną sytuacją i opóźnieniami na granicy można szacować już spokojnie na 750 tysięcy funtów.
W nocy, z piątku na sobotę, zorganizowana grupa imigrantów próbowała sforsować struktury graniczne.
Każdego dnia grupy przybyszów próbują dostać się do Eurotunelu, licząc na łut szczęścia i podróż pod zawieszeniem ciężarówki, bądź na kontenerach ładunkowych.
Nie pomogło wybudowanie ponad trzech kilometrów podwójnego ogrodzenia, które miało odciąć dostęp do pojazdów wjeżdżających na granicę w tunelu – brytyjskie służby raportują coraz więcej wypadków, w których imigranci są tak zdesperowani, że podejmują próby wskakiwania na jadące z prędkością ponad 90 mil na godzinę pociągi.
***
Niemal każde angielskie miasto to dziś dwa, pozornie oddzielone od siebie światy; stonowane, charakterystyczne dla historycznej tkanki miejskiej rzędy wiktoriańskich szeregowców ze starannie wypielęgnowanymi ogródkami, oraz dzielnice, w których angielski ład zastąpiła krzykliwość chałupniczo tworzonych szyldów i wyklejek okiennych – zamieszkane przez imigrantów z Afryki, Indii, Pakistanu, krajów muzułmańskich i… Polski.
Brytyjczykom udało się stworzyć uniwersalny mit kraju, w którym równość szans i poszanowanie praw człowieka są czymś więcej, niż sloganami wywlekanymi na agendę prasową, gdy zbliżają się wybory. Powszechny system dofinansowań społecznych – osławione, brytyjskie benefity – wraz z ogromną tradycją demokratyczną państwa, w którym wolność i szacunek stały się fundamentem, działają jak magnes na wszystkich, którym ich kraj pochodzenia nie pozwalał czuć się u siebie.
Żeby spełnić sen o Anglii, wystarczy znajomość języka i chęć asymilacji. Społecznej, mentalnej, obyczajowej. Wpisanie się do drużyny i wspólna gra. Na angielskich warunkach. To wydaje się bardzo niewiele… O tym, jak bardzo się myli każdy, kto tak uważa, można się przekonać, gdy jedzie się przez imigranckie dzielnice.
To, co z perspektywy Europy jest – zdawałoby się – rozsądnie postawionym ultimatum dla wszystkich, którzy przybywają – grajcie z nami, na naszych warunkach, a przyjmiemy was jak w domu – dla tych, co przychodzą jest nie do przyjęcia.
Z samych tylko rozmów z kilkoma Polakami dowiaduję się, jak bardzo ten system jest opresyjny. Jak bardzo trudne jest wypełnianie formularzy i ubieganie się o możliwość (uzyskania ubezpieczenia, wiarygodności finansowej i tak dalej). Bo przecież “nam się należy”. A “Angole” są nie do zrozumienia – jacyś dziwni, na żartach się nie znają. Wszystko tu takie poważne, dumne, z zadęciem.
Zadaję sobie ostatnio często pytanie – gdzie skończyła się polska ciekawość świata? I co sprawiło, że większość polskiej emigracji znalazła swoje miejsce na obrzeżach angielskich miast, w dzielnicach, w których polski przeplata się z arabskim, a ceny nieruchomości są zadziwiająco niskie…?
***
Problem imigracji w Anglii to coś więcej, niż muzułmanie na granicy w Calais i niż Polacy, przeciwko którym prowadzi się ostatnio ostrą kampanię negatywną (mającą, jak odkrywam, ogromne uzasadnienie).
To przede wszystkim zdanie sobie sprawy z tego, że demokracja wypracowana przez setki lat, połączona z systemem opiekuńczości państwa w stosunku do jego mieszkańców i poszanowaniem tego, co w Anglii nazywa się “civility”, a co po polsku jest po prostu grzecznością, nie działa obustronnie. I nie będzie działało, jeśli dawne Imperium nie zrozumie, że jego wartości nie są tak naprawdę uniwersalne. I że poza Brytyjczykami (oraz znienawidzonymi z powodów historycznych Francuzami) podziela je tak naprawdę niewiele spośród innych nacji.