Wychodzę dzisiaj z domu bez porannego kontaktu z internetem, informacjami i przez chwilę wydaje mi się, że rozumiem świat lepiej. Że stał się bardziej zborny, sensowny, nabrał jakiejś wewnętrznej spójności.
Paradoksalne, bo ukojenie przychodzi pod wpływem lektur w wydaniu cyfrowym (nie lubię, nienawidzę, nie mogę ich wyginać i po nich kreślić). Jak zwykle (10 i więcej lat temu). Lektur czytanych w obcym języku, żeby zacząć znów mieć kłopoty z językiem polskim, ze składnią i z leksyką (co dzieje się po dwóch,trzech dniach czytania, słuchania, pisania i myślenia w języku obcym).
Język wpływa na to, co czytam. Czyni treść gładką, formalną, pozbawioną zanieczyszczeń nanoszonych w procesie tłumaczenia. Mogę rozumieć w pełni i w pełni odczuwać. I wiedzieć, że przeczytałam *naprawdę*, poznałam i – dopiero po tym – jestem zdolna ocenić klasę literacką; piękno formy, splot fabuły i dokładność w odwzorowaniu świata.
Nie chce mi się przez tych kilka godzin dziś nic innego; świat tonie we mgle i pozwalam sobie myśleć w trzech językach o tym, jak wygląda morze, gdy powstaje znad niego opar.
W każdym z nich inaczej; to chłodne i nieprzyjazne, lodowato zimne wręcz i zabójcze, to znów spokojne i bezwładne całą masą wody, którą unoszą pływy w jej falującym, uzależnionym od Księżyca ruchu.
I tylko zastanawiam się, w miarę, jak niewidoczność rozlewa się wieczorem napływającym nad miasto razem z mgłą – czy oprócz myślenia potrafię jeszcze mówić? Czy myśli nie są formą mowy? Wewnętrzną i cichą, ale wciąż – mową. O wiele cenniejszą, niż głos?