Niechaj będzie niebo, które
nad tobą jest, miedziane:
a ziemia, którą depczesz, żelazna…
I macaj o południu, jako zwykł
macać ślepy w ciemnościach…
Deuteronomium, XVIII, 23-29
Wysiadam w Miłkowicach. Przykra sprawa, bo do Chojnowa jeszcze kilka kilometrów i oprócz złamania wewnątrz, niedojedzenia i braku snu nic się nie zgadza. Jest tak, że spadają złote liście, rzeczywistość szumi powoli i uświadamiam sobie, że zaczyna się najpiękniejsza na świecie pora roku, wrześnio-kwiecień, z tenisówkami na bose nogi (bo szybko, rano idziemy karmić psa) i z wilgotnymi mgłami nad ranem.
To wszystko przychodzi, drugiego, trzeciego i czwartego dnia, kiedy konstatuję, że przestaję budzić się z krzykiem i zaczynam w niewymuszony sposób uśmiechać się do rubasznej rzeczywistości (kraj absurdów), że piwo smakuje tak dobrze, a dosiadający się, na pół pijani kowboje i śmieszą, i smucą po równo.
Za chwilę, za chwilę jednak to wszystko; rzecz zaczyna się od powolnego papierosa na balkonie, przy zachodzącym słońcu. I od katedry, w której żołnierz wojska ludowego przebija Chrystusowi bok na polichromii zafascynowanej osobą Diega Rivery, tego skurwysyńsko kiepskiego malarza i jeszcze gorszego męża. Potem są nieskończone cmentarze i niemieckie szepty, przeszłość i przyszłość liści i mchów, grobowiec świętych obrazków z cygańską Madonną spoglądającą łagodnymi, czarnymi oczami ze zniszczonego oleodruku.
Jest ścieżka prowadząca na Grodziec, który pamiętam z czasów, jak miałam osiem lat, miałam Tatę i Tata zabrał mnie tam, żebyśmy przez pół godziny pooddychali i mieli wspólny czas (a potem dalej w trasę). Ten Grodziec mnie przepełnia spokojem.
Któregoś dnia, zobaczysz – obudzisz się i wszystko będzie nowe.
Jestem brudna, niewyspana, z plecakiem pełnym niepotrzebnych gratów (rzeczy się ma po to, żeby gdzieś być – w drodze są zbędne). Na wydechu wbiegam do startującego ekspresu jadącego na Katowice, potem noc, noc minie, a rano zobaczę Pragę. Tęskniłam.