– Jeśli mi zerwie połączenie, to znaczy, że już przejechałam granicę. Dziękuję Ci.
– Za co dziękujesz…?
***
Bohumin, wąski peron, na torach po obu stronach podstawione są pociągi jadące w przeciwnych kierunkach. Fosforyczne światło, krótkie wagony pełne śpiących ludzi, którzy pachną zmęczeniem i drogą. Wsiadam, przesuwam się pomiędzy znieruchomiałymi ciałami, znajduję pusty przedział. Zapadam w letarg, w którym – jak w filmie – przesuwają mi się przed oczami ostatnie dni, pełne cudownych sprzeczności zmaksymalizowanych końcem lata.
– I’m sorry, but I’ve been here before you came in, just didn’t want to scare you – do przedziału wsuwa się cichutko, ledwie słyszalnie człowiek, z którym spędzę kolejnych kilka godzin. Kalifornijczyk, wraca właśnie z Ukrainy, gdzie ludzie boją się wojny nie mniej niż w Polsce, ale jak sam mówi, Kijów to teraz najbezpieczniejsze miejsce. Obserwuję go do rana, siedzącego jak grubo wyciosany posąg, ze wzrokiem utkwionym w martwy punkt na granicy obrazu przesuwającego się za szybą.
***
Na praskim hlavní nádraží wysiadam o 6.47 rano, przebiegam pomiędzy ludźmi na pamięć wiedząc, że to przecież tylko dworzec; one wszystkie są takie podobne, pachną i oddychają tym samym powietrzem, które pełne jest zawieszenia i niebycia, tego właściwego tylko dla lotnisk i dworców nigdziebądź, które dla mnie znaczy tyle samo, co „dom”.
Wpadam w miasto, które budzi się powoli, bez złości, bez cierpienia, które towarzyszy wylęganiu się dni. I wszystko jakby mocniej; jeszcze polski papieros, zapach własnych i cudzych ubrań, słońce delikatnie toczące pierwsze cienie i wyrazistości na wypolerowanym bruku i murach przypominających tak bardzo Wiedeń, a tak mało zdławione przez komunizm, piękne, czeskie Złote Miasto; cywilizacyjnie bliżej tu do serca Cesarstwa, do wartości, sznytu i piękna, które przechowało się w serdeczności ludzi, w ich stosunku do rzeczy i rzeczywistości, w łagodności i powolności życia, które nie musi opierać się na „po trupach” i „do celu”, bo samo w sobie potrafi być celem.
***
Muszę sprawdzić, muszę dotknąć, muszę posmakować. Nic innego się nie liczy – pierwsze kroki nieświadomie kieruję na Josefov, gdzie zawsze już będę miała najwięcej wspomnień poutykanych pomiędzy murami synagog, domów i kościołów zamkniętych na wspólnej, niewielkiej przestrzeni, w której tak łatwo o absurdy. Uspokajam się, kiedy przechodzę koło Starej Szkoły, kiedy widzę drobne schodki wiodące do sekretnego pokoju na poddaszu, gdzie dawno temu Rabbi Lew…
… Uspokajam się, kiedy spędzam pół godziny na ławce obserwując człowieka pijącego chłodną już kawę i decyduję się iść do domu, na Wzgórze, nie wiedząc jeszcze, czy znajdę pokój. Uspokajam się, kiedy wschodzi słońce nad Tynem; przecież jestem u siebie. Szept tego miasta, jego barwy, jego historia – to potrafi wynagrodzić wszystko.
I wiem, że Praga mnie kocha – spokojną, cierpliwą miłością uczącą na nowo oddychać i śnić. Jak to dziwnie jest być kochanym z wzajemnością przez miejsce.