Pamiętam, jak dokładnie jedenaście lat temu, każdego ranka w sobotę wychodziłam z domu, otulając się wysokim kołnierzem podartego, skórzanego, trochę esesmańskiego w kroju płaszcza i biegłam na zajęcia z matematyki i fizyki. Jazda autobusem, zawsze stojąc (bo przecież w każdej chwili może wejść ktoś, kto będzie potrzebował miejsca siedzącego bardziej, niż ja). Makaronik (specyficzne, twarde, poznańskie ciastko z masy migdałowej i orzechów), wówczas kosztujący jeszcze tylko 1,80 zł. Kościół. Modlitwa, promienie słońca w końcu lutego przebijające przez przybrudzone nawarstwiającym się czasem okna. I ludzie.
Ludzie, których spotykałam wszędzie i z którymi tak bardzo lubiłam rozmawiać, tak bardzo lubiłam zaglądać im w oczy. Bo przecież każdy człowiek to jakaś historia; był więc student Akademii Rolniczej opowiadający mi o swojej miłości do fantastyki (to przez niego zaczęłam czytać Tolkiena), była starutka kobieta, z którą w tramwaju zdążyłyśmy opowiedzieć sobie pół życia, a potem nagle – w mniegniu oka – wysiadła na którymś przystanku i gdy tylko zdołałam się odwrócić, nie dostrzegłam jej siwej główki. Była moja wieloletnia przyjaciółka, niemal druga matka, która przeżuwając ostatnie kęsy jagodzianki mówiła “nie ma się co pipać w szczypę, trzeba się brać, młoda, za tę robotę” (chyba od niej nauczyłam się najwięcej siły). Relacje. Otwieranie się na ludzi. Cudowność obcowania z nimi, bliskości, słów, ciepła.
Byli też tacy, których wpuściłam do swoich myśli jak do domu, tak głęboko, tam, gdzie widać wszystko i nie ma żadnych ograniczeń (bo będąc w domu przecież nikogo nie udajemy, nie gramy, jesteśmy tak bardzo odsłonięci, zdemaskowani i bezbronni). Zwykliśmy wiele razem przeżywać – chodzenie po opuszczonych bunkrach poznańskich fortów, gdzie malowniczo darłam sobie siateczkowe pończochy i strzępiłam długie, czarne spódnice. Pierwsze miłostki, uniesienia i liście we włosach, które wyjmowało się następnego dnia z nostalgicznym prawie że zamyśleniem, czy aby na pewno dobrze się dzieje. Gdańsk i chodzenie do rana po zamroczonych marcowym zimnem ulicach. Warszawa – tyle nieszczęścia. I znów Gdańsk – jakieś wspólne pieniądze, wspólne cele, wspólne marzenia. I to właśnie wtedy naiwność jest najbardziej dotkliwa – bo tak łatwo o rany od zdrady, o rozczarowania, o straty sensu. Naiwność, czyli pozwalanie na bliskość bezwarunkową. Branie człowieka za rękę i mówienie mu – tak, od dzisiaj jest nasza droga, nasz czas. Bez podziału na moje i twoje (ten podział gwarantuje przeżywalność).
Jestem bardzo naiwnym człowiekiem. Przygarniam do siebie ludzi, biorę ich za ręce. I zawsze mówię, chodź. Teraz jest nasze (życie, czas, plany, rzeczywistość). I od lat uczę się, że najczęstszą gratyfikacją za to jest świadomość chłodnej kalkulacji, która wydaje się być osią, wokół jakiej zbudowana jest dzisiaj natura człowieka – człowieka głodnego tytułów, popularności, radostek i sukcesów – i zanik środków na bankowym koncie.
Nie żałuję jednak tej naiwności, tego otwarcia na ludzi, tego życia na krawędzi – bo dzięki temu wiem o ludziach tak dużo i znam ich tak dobrze. I nie wiem, czy wiedzę tę zamieniłabym na błogość marzeń o mistycznym wręcz ślubie, ciepłym domu, pięknej, haftowanej pościeli i tym, że wszystko już będzie najpiękniej.
To by dopiero była naiwność.