Pamięć miejsc odżywa we mnie ostatnio jakby zza niedomytej szyby.
***
Październik to taki szczególny rodzaj brudu, który osadza się na wspomnieniach; zapach suszonych grzybów, z których wypadają robaki. Pierwsze w życiu grzane wino z goździkami i pomarańczą. Szepty, szmery i daleka nieświadomość zagrożenia nadchodzącej współczesności. Jeszcze nie podłączyliśmy się do świata; jeszcze nie przedłużamy swoich kończyn elektroniką. Papier wciąż pachnie, gdzieś w sekrecie dopala się pierwszy papieros, który smakuje zimnem i pustym powrotem do nieco strasznego domu, który zamieszkuję.
2002. Może już listopad.
***
Zastanawiam się, czy to uczucie, że przez czas tylko podróżujemy i nic się nie zmienia, będzie już ze mną na stałe. Jeżeli tak, życie nigdy nie było piękniejsze i bardziej celowe; bo jestem, koniec końców, pewnym continuum i zarazem domkniętą całością, nie oczekuję żadnych rewolucji, a jedynie upływu czasu, wzrostu w mądrości, doświadczeniu i zdolności do plewienia własnych myśli.
Mogę upijać się wiecznie w ten sam sposób, budzić się i zasypiać wzdłuż dawno uformowanego kręgosłupa wartości i niepokojów.
***
Wieczność wciąż jest przerażająca.
***
Najbardziej cenię zdolność obumierania, którą świat przejawia cyklicznie z tym samym dramatyzmem.
[Próbuję sobie przypomnieć, dlaczego kiedyś czytałam Thoreau i utknęłam, bo jego las nie miał w sobie niczego, co byłoby wyzwaniem. Nie był pociągający. Nie uwodził leśnością.]
Ów dramatyzm przybiera na sile każdego dnia i wiem, że znowu wybuchnie w tę noc cudów, z ostatniego października na pierwszego listopada. Że na bagnach będą tańczyć ogniki, a niebo – połyskliwe najgłębszą z możliwych ciemności – wypełni się dawno umarłym życiem.
Jaki sens miałoby przeżywanie, trwanie życia, gdyby nie istniała śmierć?