Okruchy Kultury

blog o podróżach, mądrych książkach, muzyce, filozofii i budowaniu mostów między starym a nowym światem

Smartwica, czyli erozja kultury

Rozmawiamy po niemal pięcioletniej przerwie. Fizycznie jesteśmy po trzydziestce i dzieli nas ponad dwa tysiące kilometrów, ale mieszkamy pod tym samym niebem, jak kiedyś, jak zawsze.

Wiesz, mówię. To był rok 2002 i moim największym marzeniem było mieć kamerę, którą mogłabym w zwolnionym tempie nagrać lot spadających na asfalt liści. Albo latającej, napędzanej podmuchami wiatru foliowej torby.

Powietrze pachniało wówczas wilgocią i był późny wrzesień, listny i złoty, a zarazem deszczowy i pochmurny. Taki, jaki kocham najbardziej – zwiastun bliskiego listopada. Pamiętam piżmową, chropowatą w dotyku sierść mojego rottweilera i jego gorący oddech, kiedy wracaliśmy zdyszani z długiego spaceru nad pogrążonymi we mgle torami kolejowymi. Pamiętam mięsistą strukturę upadających liści klonów rosnących po obu stronach ulicy, które tworzyły na jej powierzchni ognistą mozaikę raz po raz wzbijaną w powietrze przez z rzadka przejeżdżające samochody.

Teraz mam kamerę. Mam smartfona, którym mogę zrobić świetnej jakości zdjęcia. Mogę nagrywać, obrabiać, ale nie dam rady. Spaliłam się.

Chcesz powiedzieć, że dopadła cię dorosłość  – stwierdził.

To nie tak. Widzisz, my po prostu…

***

… nie żyjemy już w tym samym świecie.

Pierwsze aplikacje do kręcenia krótkometrażowych materiałów, takie jak Vine, wykorzystywałam do nagrywania kilkunastosekundowych ujęć chmur pędzących po niebie na kilka minut przed sztormem, jadących powoli przez leśne torowisko składów towarowych zbudowanych z dziesiątek identycznych, ponurych cystern paliwowych i porastających dno jednego z ciepłych mórz południa Europy ukwiałów, które w rytmicznym tańcu falowały w przejrzystej wodzie przy brzegu.

W głowach specjalistów od marketingu dopiero rodziły się pierwsze pomysły na wykorzystanie nowych, bogatych wizualnie formatów, jakie podarował światu szerokodostępny internet i relatywnie tanie smartfony. Mało kto pamięta już, że kiedy rodził się Instagram, jego twórcy wprost komunikowali możliwości, jakie stworzy aplikacja pozwalająca każdemu na zaprezentowanie posiadanych przedmiotów i spożywanego jedzenia. Bo przecież w każdym z nas jest coś z konsumenckiego ekshibicjonisty, tak właśnie tworzymy swój status społeczny bądź jego iluzję.

Wychowałam się w sieci, w której każdy wyraz artystyczny był jak introspekcja. Kiedy nie starczało słów – twórcy pierwszej dekady powszechnego dostępu do internetu zwykli uciekać się do obrazu. Gdy obraz okazywał się niewystarczający – nawet ten zawarty w abstrakcyjnych, często fantastycznych fotomontażach, które wszyscy uczyliśmy się tworzyć od bardziej doświadczonych kolegów i koleżanek z Zachodu pozwalających w sieci podglądać swoje techniki pracy – eksperymentowaliśmy z dźwiękiem. Uczyliśmy się programować i ożywiać swoje marzenia choćby na ekranach.

Ten tekst jest trochę wyrazem tęsknoty i frustracji tym, jaką erozją okazał się być czas ostatnich piętnastu, może dwudziestu lat. Ja sama bardzo długo opierałam się mediom społecznościowym i w gruncie rzeczy służą mi one do pracy – pozostając w branży medialnej i technologicznej jako wolny strzelec korzystam z nich, by dzielić się tym, czym na co dzień się zajmuję (w dużej mierze, jak sądzę, z korzyścią dla społeczeństwa).

Istnieje mnóstwo badań tłumaczących to, dlaczego na Instagramie zamieszczamy zdjęcia posiłków, dlaczego popularne i emitowane w radiu piosenki są coraz mniej skomplikowane pod względem muzycznym i literackim, dlaczego film to dziś przeważnie komputerowo generowane efekty specjalne i dynamiczne historie o superbohaterach, a kino niszowe kurczy się z roku na rok coraz bardziej. Wszystko to można wyjaśnić, lecz ja nie chcę się wgłębiać, nie teraz, nie w tej krótkiej notatce.

Chcę wzorem profesora Mikołejki, który zwykł bardzo otwarcie wyrażać swoje niezadowolenie z wielu stanów rzeczy, móc powiedzieć, że mi się to nie podoba. Że nie odnajduję się w tej kulturze wypiętych do obiektywu smartfona fit-pup i kolanówek na kocyku z książkami, o których obrzydliwości pisałam już wcześniej. To jednak tylko warstwa wizualna, pod którą ukrywa się jeszcze bardziej denerwująca, spłaszczona warstwa duchowa.

Znajdzie się tam beletrystyka spod znaku „(wstaw dowolne słowo) z Auschwitz”, które to tytuły gwarantują dziś dużą sprzedaż i jeszcze większą klikalność w mediach społecznościowych. Będą też koncerty gwiazdek kreowanych na jeden sezon przez telewizyjne talent shows. Będą Grane do znudzenia operetki i plaga „multimedialnych muzeów”, które coraz częściej opierają się na jednym schemacie i przystosowane są doskonale do „cykania selfiaczków”. Będzie prasa, w której brak już długich i ciekawych (tak naprawdę ciekawych!) tekstów. Wyjątkiem może być magazyn „Pismo”, który choć nie jest bez wad i często go krytykuję za to, co należy krytykować, zyskał sobie moją dużą sympatię ze względu na dobór tematów i objętość oraz standard proponowanych treści.

Nie żyjemy już w tym samym świecie.

Nie jesteśmy już zainteresowani czymkolwiek innym poza sobą. Poza spałowaniem przeciwnika – a jest nim każdy, kto myśli choć trochę inaczej, nie dość, lub za bardzo. Drugi człowiek – o ile nie jest klakierem – nas nie fascynuje i nie zachwyca. Jest potencjalnym szkodnikiem dla spójności naszego starannie budowanego na potrzeby reklamodawców wizerunku. Tym bardziej należy jak najszybciej zaatakować go, najlepiej ruchem wyprzedzającym, zanim zdąży na dobre wtargnąć w naszą przestrzeń. W nasz prywatny słup ogłoszeniowy, w jaki dobrowolnie przekształciliśmy własną przestrzeń, a często nawet i ciało.

Hejt stał się pojemnym słowem-workiem, do którego nierzadko widziałam, jak trafia nawet tak zwana konstruktywna krytyka. Hejtować to my, ale nie nas. Oczywiście z odpowiednim filtrem na twarzy. I z przekonaniem, że po drugiej stronie ekranu siedzi ktoś tak samo błahy i niepoważny, pozbawiony osadzenia i mocy stwarzania czegokolwiek poza śladowymi ułamkami PKB w przeliczeniu na osobę.

Twórczość? Słowa? A komu to dziś potrzebne?

PS Zdjęcie w nagłówku zrobiłam przy mojej ulubionej księgarni Waterstones na Bloomsbury w Londynie. Tam jeszcze nigdy nie pomylili się w ocenie nastrojów klienteli.


Kategorie:


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *