Po napisaniu przeze mnie tekstu „#Bookstagram: jedna z chorób współczesnej kultury” otrzymałam mnóstwo komentarzy, wyrazów zgody i niezgody. Mnóstwo z Was przeczytało ten wpis, za co dziękuję. Ana Matusevic natomiast – związana z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku i bardzo przeze mnie ceniona animatorka kultury i zagorzała czytelniczka, a także autorka bloga „Jak Malowany” – zapytała mnie, czy znajdzie się na Okruchach miejsce dla polemiki. Jej rezultat – odpowiedź Any na mój tekst – przedstawiam Wam poniżej i zapraszam do lektury oraz dalszej dyskusji
Autorka Okruchów
Śledzę Okruchy Kultury oraz ich autorkę od dawna. Cenię wiedzę i dociekliwość Gosi, lubię jej styl oraz klimat, jaki potrafi stworzyć na swoim blogu. Ostatni tekst – #Bookstagram: jedna z chorób współczesnej kultury – poruszył mnie szczególnie. Może dlatego, że ciekawi mnie temat książek na Instagramie i z tak ostrą krytyką zjawiska #Bookstagram zupełnie się nie zgadzam. Mój sprzeciw budzi przede wszystkim podejście autorki do trzech kwestii: czy Bookstagram promuje czytelnictwo, czy książka to zwykły przedmiot i czy każdy może pisać o książkach.
Zacznijmy jednak od tego, co moim zdaniem w artykule Gosi nie podlega dyskusji. Internet to użyteczne narzędzie. Pozwala nie tylko komunikować się ze sobą, ale też na przykład zdobywać wiedzę i dzielić się własnym dorobkiem (niemal cytuję!).
Internet stał się też narzędziem kreowania potrzeb konsumenckich – wszelkiej maści trendy, nowinki technologiczne czy, kolokwialnie mówiąc, mody docierają do nas znacznie szybciej, niż mogły to robić kiedyś, i znacznie silniej na nas oddziałują. Wykorzystują to firmy, producenci, marki. To tu, w tzw. „socjalach„, trafiają do nas z informacją o swoich produktach, a reklamy te mają często twarz naszych znajomych. Ale nie tylko, bo internet i social media stały się naturalnym środowiskiem pracy influencerów, czyli osób (już niekoniecznie blogerów czy gwiazd z telewizji), którym udało się wokół swojego kanału społecznościowego zebrać większą liczbę aktywnie udzielających się „oglądaczy”.
Twórcy Instagramów się specjalizują – promują siebie i produkty związane z podróżami, kulinariami, chowaniem dzieci, na książkach kończąc. Dla niektórych pisanie, polecanie i pokazywanie książek na Instagramie stało się źródłem zarobków. I w tym miejscu dochodzimy do pierwszego dużego rozdźwięku.
Gosia pisze: Bookstagrammerki nie promują czytelnictwa. Promują siebie. Książki są dla nich jedynie modnym gadżetem, elementem wystroju wnętrza.
Narzekamy na spadek czytelnictwa. Na to, że młodzież nie cieszy się z książek otrzymywanych w prezencie, że po szkole w ogóle przestaje czytać, że pracując zawodowo wiele osób nie ma sił, czasu i motywacji do czytania, w swoich domach nie mają książek.
I oto z odsieczą przychodzi #Bookstagram i pokazuje, że w mieszkaniach w bloku jest miejsce na książki, ba, na całe regały pełne książek. Że niedbałe stosiki książek na parapecie wyglądają fajnie. Że, tak naprawdę, nie trzeba być „ą-ę-ęnteligentą”, żeby czytać. Jeśli dobrze rozumiem, zarzutem Gosi jest to, że bookstagrammerki promują siebie poprzez pokazywanie się z książkami! W dodatku – książka jest modnym gadżetem! Myślę, że to sytuacja wręcz pożądana, o której marzą nie tylko wydawnictwa, ale każdy, któremu leży na sercu promocja czytania – odczarowanie książki jako „produktu premium”. Pokazanie, że nie jest ważne, czym się zajmujesz i gdzie mieszkasz, zawsze znajdziesz książkę dla siebie. Że czytanie – bo właśnie to sugeruje posiadanie książek – jest powszechne i jest spoko.
W książce Szwecja czyta. Polska czyta Katarzyny Tubylewicz jest fajny wywiad o promocji czytelnictwa w Szwecji. Otóż Szwedzi zauważyli, że w pewnym wieku chłopcy przestają w ogóle czytać. Pojawiają się inne zainteresowania, autorytety, a książki idą w kąt. Szwedzi podeszli do problemu metodycznie – najpierw spróbowali zbadać, kto wśród młodych chłopaków ma największy posłuch, a potem… każdemu szkolnemu trenerowi sportowemu (bo się okazało, że to oni najbardziej imponują tym dzieciom) dali po książce pod pachę. Wystarczyło pokazać młodym, że „nawet” sportowiec, umięśniony facet, mistrz taktyki boiskowej, czyta. Że książka jest spoko.
W myśl powyższego, instagramowa moda na książki bardzo mnie cieszy. Domagam się więcej regałów, więcej ładnych okładek, a lampki, grube skarpety, regały z IKEA i inne takie – to wszystko jest kwestią gustu i w kontekście utrwalania mody na książki jest sprawą zupełnie drugorzędną.
Co najczęściej znajduje się na Bookstagramach? Nowości wydawnicze. Wszystkie. Niezależnie od kategorii. Chała też. (…) Dziewczyny prowadzące Bookstagram bardzo często nie mają żadnego głębszego przygotowania, by *recenzować* literaturę.
Uważam, że słowo pisane jest dla ludzi. Że w zalewie tytułów różnorakich gatunków każdy znajdzie coś dla siebie. Pójdę nawet dalej: obiektywnie rzecz biorąc, nie ma czegoś takiego jak chała.
Mogę przytoczyć z pięćdziesiąt argumentów, dlaczego Pięćdziesiąt twarzy Greya jest słabą literacko i szkodliwą społecznie lekturą (czytałam, to wiem), ale założę się, że ktoś może przytoczyć tyle samo powodów, dlaczego dla niej czy dla niego jest to książka fenomenalna i przełomowa. Staram się szanować taką rozbieżność opinii, szanować gust innych. Kiedy wybieramy, co by tu dziś przeczytać, kierujemy się własnymi wewnętrznymi potrzebami danej chwili. Dlatego nie możemy nikogo ustawiać w rankingu, że jest lepszy lub gorszy, bo czyta kryminał, reportaż czy filozofujący esej.
Podobnie podchodzę do opinii o książkach, które czytam w internecie. Rzeczywiście, większość tekstów o książkach, jakie możemy znaleźć na blogach, trudno nazwać recenzjami odpowiadającymi wymogom gatunku. Ale ocenić, wyrazić opinię może każdy (szczególnie, że media społecznościowe są zbudowane na ocenianiu: lajki, serduszka, udostępniania) – do tego nie potrzeba głębszego przygotowania. Co więcej, uważam, że odbieranie prawa do wyrażania opinii tworzy widzimisiowe podziały na lepszych i gorszych. No i jest bardzo nieeleganckie.
Instagram spłyca, ujednolica, kastruje czytelnictwo. Sprowadza je do kolejnej rundy „nowości”, która szturmem wjeżdża co tydzień już do największych sieciowych księgarni i która – jak moda odzieżowa – przemija i za dwa miesiące ląduje w koszu z przecenami.
To nie Instagram spłyca – w Instagramie jak w lustrze odbijają się nasze aspiracje. Świat pędzi, ciągle konsumuje, krzyczy. Instagram jest taki sam – coś, co wczoraj było gorącą nowością, jutro utonie w jutrzejszych gorących nowościach i nikt o tym nie będzie pamiętał. Główny nurt Instagrama rzeczywiście jest jednostajny – te same najmodniejsze meble, te same najnowsze tytuły tych samych wydawnictw, które mają kasę na promocję, te same najpopularniejsze kierunki podróży. Ale jest miejsce na Instagramie również dla tych, co są bardziej wybredni w wyborze lektur (np. Parapet literacki), tych, co kiedyś obiecali sobie, że mój Instagram nie będzie graciarnią gadżetów (np. ja, choć przyznam, że czasami zaliczam potknięcia) i po prostu tych, dla których główny nurt nie jest po drodze (np. Okruchy Kultury).
Ostatnio Ryfka i Karolina Bednarz niezależnie od siebie rozważały na temat przeciwskuteczności bezwzględnej krytyki. Taka postawa jest mi bardzo bliska, wydaje mi się, że lepiej działa dobry przykład, spokojne argumenty, dawanie czasu na poszukiwanie własnego sposobu na zmianę. W krytycznym podejściu Gosi zabrakło mi właśnie tej próby zrozumienia: dlaczego ktoś robi to, co robi (niszczy książki, prowadzi swojego Instagrama w ten czy inny sposób, tworzy takie, a nie inne treści), dlaczego dla mnie jest to niedopuszczalne i co można z tym zrobić?
Instagram jest narzędziem, które każdy z nas wykorzystuje w miarę własnych pomysłów i potrzeb. I jeśli ktoś ma pomysł, że zdobędzie reklamodawców dzięki komentarzom i polubieniom z nieprawdziwych kont… no cóż, jest po prostu oszustem. Tak samo jak firmy marketingowe, które o tym wiedzą, ale mają do wydania określony budżet i wydają go na bezwartościowy sztuczny ruch.
Fajnie, że o tym się mówi, być może są wydawnictwa, które wcześniej nie wiedziały o takim procederze. O potrzebie ustalenia uczciwych i jasnych zasad współpracy blogerów piszących o książkach z firmami rozmawiano nawet podczas ostatniego Big Book Festival. A i tak sądzę, że czytelnicy potrafią docenić dobrą robotę blogera lub instagrammera oglądając go i czytając to, co poleci. Nawet jeśli nie jest to supernowość znanego autora.
Na końcu chcę krótko odnieść się do sytuacji, która chyba była powodem napisania całego tekstu przez Gosię: utarczka słowna z autorką zdjęcia, która wykorzystała do zdjęcia pogniecioną i pogiętą książkę. Dla mnie książka tylko z samego faktu bycia książką nigdy nie jest świętością. Fakt, nie lubię książek wyrzucać, nawet tych starych akademickich ideologicznych podręczników. Chętnie odsprzedaję lub oddaję, jeśli nie widzę dla niej miejsca na moim regale (tak na marginesie, BILLY). Mam potrzebę zakreślania, robienia notatek. Wartość książce nadajemy my sami. To nasze emocje podczas czytania, sentyment do autora lub miejsca, wiedza, jaką z niej pozyskujemy – wtedy książka staje się dla mnie czymś więcej, niż tylko przedmiotem. Natomiast jeśli dla kogoś tworzenie treści na Instagram jest pracą, a akurat ma zamówienie na zdjęcia z książką, jest ona tylko narzędziem do pracy. Jako fotografka-amatorka również przygotowuję sesje zdjęciowe, zbieram lub kupuję gadżety, które podczas sesji zostaną uszkodzone lub zniszczone. Czasami pomysł tego po prostu wymaga.
Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę uporządkować myśli rozhukane po lekturze tekstu Gosi. Dziękuję Okruchom za przestrzeń do polemiki i jestem ciekawa Waszych opinii.
Ana Matusevic