Proces zdobywania wiedzy coraz bardziej przypomina dziś proces konsumpcji.
Historia sztuki stała się w ostatnim czasie modna. Przeżywa falę swojej popularności tak intensywnie, jak kilka lat temu przeżywało ją w Polsce latte ze Starbucksa (dziś zwykłe latte jest już passe, dziś zamawia się sojowe, odtłuszczone, koniecznie z ziaren kawy z eko plantacji certyfikowanej przez specjalnie do tego celu założone stowarzyszenia i fundacje).
Historia sztuki to dziedzina, która na pozór wydaje się lekka, łatwa i przyjemna – w sam raz nadająca się, aby zaimponować sytym, znudzonym życiem koleżankom z wydętymi ustami, które konsumują kolejny sezon jakiejś produkcji na Netfliksie i z dekadencją szperają w promocjach znanych odzieżowych marek (ostatecznie to one definiują dziś nasz poziom fajności i przynależność klasową, podobnie jak sam fakt posiadania legitymacji studenta uniwersytetu).
Popularne jest dziś również samo zdobywanie powierzchownego wykształcenia i nazywanie tego erudycją. Brzmi wiarygodnie – zwłaszcza, gdy do banalnych komunałów z takiej czy innej dziedziny wypowiadanych przy kraftowym piwku dołączymy ręcznie szyty, designerski kaszkiecik i przystrzyżoną bródkę intelektualisty. Okulary w drucianych oprawkach też mogą być.
***
Użyłam sobie ironicznie, ale to właśnie co napisałam wyżej wkurza mnie dzisiaj ogromnie, gdy myślę o współcześnie wydawanych książkach mających „dokształcać” czytelników na różnych polach.
Z powodów, które przytoczyłam w poprzednich kilku paragrafach, historia sztuki święci dziś triumf na rynku wydawniczym – niestety nie dzięki wznowieniom trudnych i wymagających pozycji Gombricha, Białostockiego czy Estreichera, a poprzez ukazujące się jak grzyby po deszczu książeczki typu Krótka historia sztuki autorstwa Susie Hodge.
Zaraz spadnie na mnie grom krytyki – nie każdy musi mieć wiedzę głęboką, niektórym potrzebna jest tylko ta powierzchowna – i dobrze, wiem, oczywiście. Zgadza się. Tylko na Boga – skoro tak, nie pozujcie proszę na ekspertów. Nie zadzierajcie nosa próbując zrzucić każdy muzealny żyrandol. To nie ma sensu.
Krótka historia sztuki jest niczym więcej ani niczym mniej, a podręcznikiem-repetytorium, bądź leksykonem najważniejszych kierunków, stylów i subiektywnie wybranych przez autorkę dzieł, które – w domniemaniu – każdy powinien mieć dziś opanowane i jako-tako wpisane w kontekst szerszej wiedzy ogólnej.
To naprawdę świetna, podręczna pomoc naukowa dla maturzystów, albo książeczka na prezent dla dziecka, które zaczyna przejawiać zainteresowania w tym kierunku – nie należy jej jednak promować i adresować do osób, które po przeczytaniu pracy Hodge będą imputować sobie i innym, że oto zdobyli wykształcenie, obycie i głęboką edukację w dziedzinie.
Książka podzielona jest na sekcje, które uzupełniają się i budują u czytelnika zasób podstawowych informacji na temat historii sztuki. Ładnie wydana, bogato ilustrowana, zdziwiła mnie jedynie brakiem głębi w tekście (to wyłącznie dane, jak Wikipedia – nie stoi za nimi objaśnienie, wskazanie ciągów przyczynowo-skutkowych, książka nie zachęca do dalszych poszukiwań). Krótka historia sztuki może utrwalać podejście znane wszystkim ze szkoły jako zakuć, zdać, zapomnieć – bo nie buduje w odbiorcy samodzielności. Jest jak bryk.
***
Mieszkając niedawno w Warszawie, często zaglądałam do tzw. „taniej książki”, czyli sieci księgarskiej Dedalus. Było tam zazwyczaj mnóstwo interesujących rzeczy, między innymi obiecujących mi zdobycie złotych gór znajomości języków i wiedzę z zakresu historii powszechnej oraz filozofii dorównującą tej, jaką uczeni kolektywnie gromadzili przez kilka ostatnich stuleci. Nic z tego jednak nie wyszło – mam zbyt mało czasu, aby ulegać marketingowym sloganom.
Wolę uczyć się skutecznie, powoli i przez całe swoje życie. Tylko w taki sposób zdobywa się wiedzę na trwałe – w dodatku kształtuje się ona w nas w taki sposób, byśmy mogli wykorzystywać ją jako narzędzie do pracy, rozwoju i zdobywania dalszej edukacji.
Nie ma recepty na „wiedzę na szybko”. Książki z serii „w pigułce”… zawsze były dla mnie tym, czym są diety odchudzające obiecujące niesamowite rezultaty w kilka tygodni – najpierw wielkie rozczarowanie, później zaś – niechęć do ponownego spotkania z daną dziedziną. Dzięki książkom-brykom możemy zaszpanować na randce, czy wyłgać się podczas rozmowy z kimś starszym i lepiej wykształconym (nie tylko formalnie!!!) od siebie, udając erudytę – bo do tego celu coraz częściej one służą i dlatego zyskują tak ogromną popularność w dzisiejszym pokoleniu dwudziesto- i trzydziestokilkulatków.
Dzięki książkom tego rodzaju możemy też zyskać spłycony obraz poruszanych przez nie zagadnień. Możemy pogłębić niezrozumienie świata i utwierdzić się w przekonaniu, że zdobywanie wiedzy i same informacje są bezużyteczne, a ich zastosowanie nie wykracza dziś poza poziom small-talków.
***
Chciałabym, aby miejsce takich pozycji jak Krótka historia sztuki pozostało w szkole. Przed lekcją, przed maturą. Chciałabym, aby książki te nie aspirowały do zapełnienia rynku wydawniczego przeznaczonego dla „popularnego czytelnika” – warto od niego i od siebie samych wymagać. Mimo wszystko jednak, doceniam tę pozycję – bo może dzięki niej ktoś zainteresuje się, pogłębi, zbada – i poszuka wydań starych, „akademickich” autorów, którzy swoimi gawędami o sztuce potrafią przenieść w świat równie barwny, jak kolorowe reprodukcje w dzisiejszych brykach drukowanych na kredowym papierze.
Post powstał we współpracy recenzenckiej z wydawnictwem Alma-Press