Do Krakowa przyjeżdżam wieczorem. Początek października to chłód, który zakrada się pod kurtkę i przenika końcówki palców, niesiony przez ledwie wyczuwalną, skraplającą się w powietrzu wilgoć. Jest zimno jak na tę porę roku – pomimo tego, na poboczu drogi wiodącej dalej na południe, wciąż główki unoszą polne kwiaty o delikatnych, fioletowych płatkach. Przyjechałam tu do pracy, na delegację, na kilkadziesiąt godzin, w ciągu których Kraków – wraz z jego historyczną otoczką – stanie się dodatkiem wizerunkowym dla organizatorów wydarzenia.
***
Kraków jest dziś więźniem swojej historii i całego ładunku kulturowego, jaki ulokowali w nim przez stulecia Polacy. Czy potrafimy postrzegać Kraków przez pryzmat czegoś więcej, niż kilkudziesięciu muzeów i zabytkowych kościołów stłoczonych na powierzchni Starego Miasta…? Czy w pędzie pomiędzy domem Mehoffera, Wawelem, kilkoma pseudo-klimatycznymi knajpkami na Kazimierzu i Galerią Krakowską (czy moglibyśmy przestać nazywać centra handlowe „galeriami”, proszę?) zostały jeszcze czas i przestrzeń na analizę duszy tego miasta, jego prawdziwego charakteru i natury ludzi, którzy je tworzyli i zamieszkiwali…?
***
Tak zwana „Promocja dziedzictwa narodowego” w Polsce od wielu lat już przybiera bardzo powierzchowny charakter. Spłyca, zamiast uwypuklać. Niepokoi mnie obserwacja tego, jak kolejne miasta stają się „markowym produktem turystycznym”. Kultura to biznes – nie mam już złudzeń, nie chcę się oszukiwać, że jest inaczej (czy kiedykolwiek było inaczej…?). Po krakowskim rynku jeżdżą bryczki z tradycyjnie zdobionymi uprzężami dla ciągnących je koni. W słynnych Sukiennicach kwitnie handel podrabianym bursztynem (polskie dziedzictwo!) w niebotycznie wysokich cenach i wszelkiej maści tandetą, dostępną zarówno dwie ulice dalej w przejściu wiodącym do dworca kolejowego, jak i w innych miastach w Polsce (tymi samymi góralskimi kapciami i zdobionymi w „tradycyjny” motyw handluje się w Poznaniu [sic!], Łodzi, Wrocławiu i Warszawie]. Ołówki z wizerunkiem Boga Ojca z kościoła oo. Franciszkanów, kartki pocztowe, torby lniane wielokrotnego użytku. Tym dziś jest dziedzictwo. Tym, oraz opowieścią o królach, husarii, zwycięstwach i porażkach minionych epok, świetności Polski, którą stać było na budowę Wawelu.
Produktem stali się również Żydzi, wraz z ich dramatyczną historią tułaczki i niepokojów, których doznawali przez wieki. Kazimierz jest trendy. Ocalałe przypadkiem fragmenty starych, przedwojennych szyldów sklepowych malowanych farbą na murach (sklep bławatny, pieczywo, warsztaty rzemieślnicze) to dziś niemalże artefakt gwarantujący prymat jednej nastawionej na zyski z turystów poszukujących inności restauracji nad inną. Maleńkie, srebrne jady, gwiazdy Dawida, oksydowane menorki sprzedają się dobrze na straganie z tanią biżuterią. Podobnie jak butelki koszernego wina, koniecznie z certyfikatem od rabina.
***
Za każdym razem trafiam tu przypadkiem i przejazdem. Nie mam celu zatrzymywać się dłużej – w biegu tworzą się moje wspomnienia. I tym razem nie jest inaczej; zaglądam do kościoła oo. dominikanów, gdzie wysokie sklepienie przypomina granat bezgwiezdnej, ciemnej nocy. Przez chwilę patrzę na cudowny obraz Matki Wolności w kościele sióstr prezentek. Zapalam świeczkę w kościele Mariackim, który od dzieciństwa poruszał moją wyobraźnię.
Planty płożą się ostatnią tego roku, gasnącą zielenią. Wiele radości daje mi spojrzenie w głąb słynnej Jamy Michalika, choć na kawę przyjdę tu dopiero następnym razem (kiedy będzie następny raz?). Zaułek Niewiernego Tomasza uwodzi, zachęca wnętrze księgarni muzycznej złączonej z kawiarnią, gdzie starsi panowie grzeją się przy piecu kaflowym i plotkują o tym, co który właśnie przeczytał w gazetach.
Mój Kraków to mgnienia. To niegdysiejszy podziw dla majestatu Uniwersytetu jako instytucji kultury. To szukanie śladów prof. Estreichera i nieistniejąca już dzisiaj kawiarnia Bliklego nieopodal Rynku. To wreszcie droga dalej, na południe, brama do innego świata – do Galicji pełnej gwałtownych emocji i przywiązania do ziemi, jakie równe może być tylko temu, jak na północy ludzie przywiązują się do morza.
Mój Kraków to znaleziony u dominikanów drewniany różaniec, na którym prawdopodobnie ktoś wymodlił pół swojego życia, zanim upadł mu na progu kościoła. To pierwszy cydr w życiu (wiele lat temu, znów w drodze, w deszczowe popołudnie) i wiedza, że zawsze jesteśmy częścią jakichś niedokończonych opowieści.