Robię dzisiaj porządki w mieszkaniu, połowicznie ostateczne, do ścian, do podłogi, do okien. Rozbieram szpitalny wieszak z letnią odzieżą; jedwabie, koronki, subtelność i ulotność, efemeryczne emocje, słońce i szmery smutku.
Dopieszczam palcami spódnicę, tę bawarską, czarną, w kwiaty, podszytą od dołu kremową gipiurą i aksamitną marynarkę ze złotymi guzami, dwurzędową liberię prostującą kręgosłup.
Sznurowane trzewiki z błyszczącej skóry, idealnie niewielkie, wypolerowane do marzeń.
***
Moje posiadanie i bycie mieszczą się w dwóch pudełkach 80x40x40 i w dwóch mniejszych – 40x20x20. Mam jeszcze książki i kota.
***
Od dawna wiem, że oznaką ludzkiej szczęśliwości jest chęć do zawładnięcia przestrzenią za pomocą przedmiotów i uczuć. Krucha, ale tak śliczna porcelana. Szkło. Fotografie (z biegiem czasu blaknące i zatarte nawet we wspomnieniach, które utrwalają – a może zwłaszcza tam). Człowiek, kiedy mu dobrze bierze sobie miejsce i rozprzestrzenia się w nim, wypełnia je sobą i wówczas nazywa domem.
Minimalizuję swoje życie, swoje bycie, przebywanie.
Minimalizuję skutecznie, pozbywając się rzeczy, zajmując coraz mniej przestrzeni. Tak, by w każdej chwili móc powiedzieć, niczego nie potrzebuję, mogę już iść. Znikąd, do nigdzie. Mogę już iść.
Nie umiem w rozprzestrzenianie się poza własną głową;
Kiedyś może będę miała innego kota, dębową podłogę i dwie pary stóp, nieidealnych i jakoś dziwnie podobnych, i doniczki z lawendą na schodach.
Myśli nie zajmują dużo miejsca.
Istnieją dyskretnie i po cichu.