Książki

Smutek i mgła. „Smoleńsk” Torańskiej

Tak, jak napisałam pewnej znajomej w komentarzu pod zdjęciem otwierającym ten post, żeby wydać opinię, trzeba mieć coś do powiedzenia. A ja nie mam nic do powiedzenia o tej książce. I nie o niej tu przeczytacie. Jeśli szukacie recenzji lub opinii – możecie już zamknąć tę notkę.

Zaczęłam się do niej dobierać rozmawiając przez telefon z H. Poniekąd mimochodem – wcześniej przeleżała ponad tydzień nietknięta na stole w salonie, dokładnie tam, gdzie ją położyłam chwilę po tym, jak została przyniesiona z księgarni. I czytam. Pierwsze kartki przerzucam dokładnie w tę samą noc, w którą kończę rozliczać się z Grassem.

Żałoba jest jak mgła: otula ofiarę. Niedobrze, jeśli przenika i paraliżuje żywych…

Przedzieram się przez ludzi, którzy rozmawiają z Torańską. Przez ich emocje, przez subiektywizm, przez wszystkie drgania, jakie wyzwolił rezonujący w znacznej części polskiego społeczeństwa dzień 10 kwietnia 2010. Przedzieram się i nie mogę nadziwić się, jak wiele piękna mają w sobie najprostsi spośród ludzi – rodziny najniżej stojących w hierarchii pasażerów samolotu, tych, którzy siedzieli na jego końcu, skromni i mający wiele spraw do załatwienia. Jak wiele empatii, współczucia dla gwałtownej śmierci w tych ludziach – ale i zrozumienia. Przyjęcia wszystkiego, co się wydarzyło. Bez roszczeń. Bez rwetesu. Bez ostentacji.

Bo najważniejsze, co wynika z tej katastrofy, to powinna być nauka, że wszyscy wobec śmierci jesteśmy równi. Niezależnie od tego, czy mamy na ręce Longinesa, Tissota, czy też zwykły, zużyty zegarek pamiętający niejedną zmianę czasów. I wiem, że nie nauczyliśmy się tak naprawdę niczego. Nie zrozumieliśmy niczego. Utonęliśmy w sporach, w konieczności prowadzenia agonicznej rozgrywki, o której historia nie będzie pamiętała – bo wszystko, co zostanie z tamtego roku, to właśnie te 96 śmierci. To katastrofa. Robiąca wrażenie już nawet nie ze względu na wielkość nazwisk i funkcji przez te nazwiska piastowanych, ale ze względu na tę mroczną, napawającą trwogą liczbę. 96 osób. Prawie setka ludzkich istnień. A każde z nich – ze swoją opowieścią. Z ubraniami rozrzuconymi gdzieś w domu, bo przecież się wróci. To tylko kolejna delegacja…

Wielu polityków, czy też osoby publiczne, które występują w tej książce, miałam okazję poznać osobiście. I może dlatego właśnie – tak z codziennej perspektywy – brak mi najbardziej tego, żebyśmy my wszyscy – czytelnicy prasy, widzowie telewizji, koneserzy informacji – potrafili na każdego z tych ludzi spojrzeć z właściwym dystansem i wiedzą o tym, że 10 kwietnia nie był datą politycznego przełomu, nie był krwawym triumfem lub klęską żadnej z obecnych w Polsce opcji – był po prostu dniem, w którym zapisała się tragiczna dla tego kraju karta jego historii. Do oceny tego nie trzeba żadnej ideologii. Nie trzeba mieć nawet poglądów politycznych – wystarczy być człowiekiem.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *